2010-03-02

Gastrofaza grzebie w archiwach - marynowane jaja.

Witajcie,
Robiliśmy ostatnio porządek w naszym komputerze i, ku naszemu zdziwieniu, odkryliśmy dawno zrobione a potem zapomniane notatki z testu znanego brytyjskiego specjału - marynowanych jajek. 
Postanowiliśmy zatem odświeżyć sobie nieco wspomnień z czasów, gdy wycieraliśmy się po emigracjach, a Wam, drodzy Gastrofani, przedstawić test wyspiarskiej "przekąski" barowej znanej pod nazwą Driver's Pickled Eggs popełnionej przez Driver's Pickle & Vinegar Co. z Leicester

 
Wygląd opakowania:
Zwykły słój z zakrętką typu twist-off i naklejoną papierową etykietą, nie pozostawia wiele miejsca na zastanawianie się nad zawartością. Całość wygląda niepozornie i oldskulowo, co chyba jest efektem zamierzonym, bo podobno marynowane jaja to tradycyjny element wyspiarskiej szkoły barowych przekąsek. 
Buraczkowo-ponura tonacja kolorystyki etykiety udziela się i nam... (w sensie, że ponura, nie że buraczkowa).
Producent informuje, że w słoju pływa 5 jaj. Licząc na skandal, zaprzęgliśmy do pracy całą naszą szczątkową moc obliczeniową. Niestety - po wielokrotnych, dokładnych kalkulacjach i zużyciu wszystkich dostępnych palców u rąk i nóg - musimy przyznać producentowi rację, a naszym dzielnym nauczycielom matematyki podziękować za to, że byli w stanie doprowadzić nasz niepraktyczny, tępy, humanistyczny umysł do stanu, w którym policzenie 5 jaj pływających w przezroczystym słoju nie wymaga używania zaawansowanych maszyn liczących oraz nie zajmuje całego wieczoru...

 
Skład:
No, naprawdę... Nie spodziewaliśmy się Bóg wie czego, ale ten minimalizm zupełnie zbił nas z tropu.
Jaja na twardo, woda, kwas octowy (dla chemicznych purystów - C2H4O2), nieokreślone bliżej przyprawy - rozumiemy, że jest Wielki Post, ale bez przesady...
Zaciekawiła nas informacja, że 100 gramów produktu to 142 Kcal. Sprawdziliśmy. Tyle samo ma 1 jabłko, 30 gramowy baton Bounty lub 100 gramów parówek z indyka. Czy to dużo, czy mało - tego nie wiemy, bo nie zawracamy sobie głowy pierdołami. Nie musimy dbać o linię, bo przez nas wszystko przelatuje jak kapusta przez starą i niską babę (jak pisał Pratchett). Mimo to, raczej nie zalecamy zastępowania w diecie jabłek marynowanymi jajkami... 
UWAGA SKOCZKOWIE NARCIARSCY! Jedno marynowane jajo + dwa  łyki wody spod ogórków wyczerpią Wasz dzienny deputat 200 kalorii! 
Zwróćcie uwagę na dół etykiety, na informację dla alergików. "Zawiera jajo". Bawi Was to? Nas też, choć w sumie nie powinno, bo w dobie parówek sojowych, pewne rzeczy przestają być oczywiste... 
Za to już bezkarnie można drzeć łacha z tekstu poniżej ostrzeżenia dla alergików - można by pomyśleć, że firma, która produkuje marynowane jaja, wkłada je do przezroczystego opakowania i jeszcze nakleja na nie etykietę krzyczącą "Marynowane jaja!" powinna mieć większą wiarę w swoich klientów, a nie podejrzewać ich, że skoro na etykiecie narysowane są warzywa, to wbrew oczywistym przesłankom, sięgną po niego w nadziei, że kupują surówkę wiosenną lub składniki na zupę jarzynową.
A może właśnie Driver's Pickle & Vinegar Co. tak dobrze zna swoich klientów? 
Zgroza bierze na samą myśl...
 

Bliższa inspekcja produktu okazuje się być bardzo pouczająca. Od razu na myśl przychodzą nam lekcje biologii w podstawówce i wypełnione formaliną słoje w których pływały cuda typu "oko wołu" lub "etapy rozwoju żaby", gdzie oderwane od tekturki kijanki zataczały smętne koła w zmętniałej warstwie preparatu ścielącej się po dnie. Mmmm...
Uwielbiamy muzea historii naturalnej, a Driver's Pickled Eggs to taki muzealny preparat w wersji take-away. Wystarczy zerwać etykietę, postawić w kuchni przy cukrze i napawać się widokiem twarzy zaproszonych gości...

Otwieramy opakowanie:
Czuć ocet i nic poza tym. 
Jajka lśnią w świetle, jak kule z porcelany lub kości słoniowej. Żeby jeszcze dało się nimi zagrać w bilard...
Musimy się odsunąć, bo ocet coraz mocniej atakuje nasze powonienie...

Budda zwalcza zapach octu
Konsumpcja:
Czy zastanawialiście się kiedyś jak smakowałby zestalony ocet? Radujcie się, bowiem jedna z zagadek Waszego życia ulegnie właśnie rozwiązaniu!
Zestalony ocet smakuje jak marynowane jaja. 
Wiemy, że to trochę okrężna logika, ale lepiej nie jesteśmy w stanie tego ująć.
Smak jest ostry i drapiący w gardło, ale śliska powierzchnia jajek sprawia że przemieszcza się on szybko w dół, rozlewając uczucie pieczenia na całą górną część układu pokarmowego.
Same jajka piszczą pod zębami jak galaretka z nóżek i ślizgają się po talerzu tak, że trudno je trafić widelcem. Byłaby to nawet fajna zabawa gdybyśmy mieli 5 lat lub bylibyśmy tresowanym szympansem, ale po  kolejnym schyleniu się, żeby podnieść jajko-uciekiniera z podłogi, zaczynamy odczuwać rosnącą niechęć do marynowanych, niezapłodnionych kurzych komórek jajowych.
I chyba z wzajemnością, bo przełyk pali nas coraz mocniej...
Witaj zgago!
  

Wnioski: 
O brytyjskiej kuchni (a także o pogodzie i urodzie miejscowych kobiet) napisano już tyle, że aż głupio nam kopać leżącego, ale nie wypada nam nie zawrzeć żadnej konkluzji. 
Wikipedia informuje, że marynowane jaja to tradycyjna przekąska sprzedawana Fish & Chips shopach oraz, jako zakąska do piwa w barach. Zaraz, zaraz - zakąska do piwa? Miejscowe piwa faktycznie nie należą do elity, ale żeby je od razu zagryzać jajkami o smaku octu?
Dziwi nas, że to nie my, Polacy, naród żłopiący zaśmierdłe mleko, wcinający ze smakiem zepsutą kapustę i do tego chlejący wódę, wpadliśmy na ten pomysł, bo ewidentnie trzeba mieć mocno zamroczony umysł żeby tego dokonać...

  

Być może, gdzieś tam, za górami, za lasami jest kraina w której marynowane jajka nie smakują jak zwykły ocet, ale w tej konkretnej bajce w roli głównej występują Driver's Pickled Eggs, które są jak niedobre przyrodnie siostry marynowanego jajecznego Kopciuszka upchanego gdzieś na zakurzonym końcu półki w brytyjskim supermarkecie.

2010-02-16

Blog Roku - catering

Lieber Gastrofanen!
Zgodnie z obietnicą, w dzisiejszej notce opiszemy Wam pokrótce frykasy, jakimi uraczono nas w Warszawie na Gali Bloga Roku. Natomiast tutaj, znajdziecie kilka ogólnych uwag o samej Gali.
Z góry przepraszamy za małą ilość i podłą jakość dokumentacji fotograficznej, ale warunki (kiepskie światło i brak statywu) uniemożliwiły nam zrobienie satysfakcjonujących ujęć.

Do ad remu.
Jak już się chwaliliśmy, Gastrofaza została zaproszona do udziału w Finale konkursu na Blog Roku, co wiązało się z przyjazdem do stolicy Mazowsza. 
Była to dla nas rzadka okazja żeby narobić obory na salonach (tego nigdy za wiele) a także, żeby odważnie przekroczyć granicę, jaka oddziela gastronomię, którą zajmujemy się z reguły, od frykasów jakimi napychają się możni i piękni tego kraju (a przynajmniej możniejsi i piękniejsi od nas).

Bankiet po Gali obfitował w następujące atrakcje: darmowa puszka Red Bulla na ryj (wydawana przez dwie zmęczone Panie z przyklejonymi do twarzy półprofesjonalnymi uśmiechami), szampan i wino (które szybko się skończyły - naszej dziewczynie udało się upolować jedynie dwie lampki szampana i jedną lampkę wina, zanim oznajmiono jej, że jeśli chce się dalej alkoholizować, to następną dawkę C2H5OH może sobie dostarczyć wchodząc najpierw w jej posiadanie drogą kupna. My mieliśmy lepiej, bo nie pijemy alkoholu, a woda była niereglamentowana), oraz koreczki, kanapeczki i gwóźdź programu - podgrzewacze z chabaniną. 

Kanapki:
Kanapki wyglądały jak na zdjęciu powyżej. Kawałki bagietki z mlaśniętym centralnie serkiem wiejskim / pastą rybną (w zależności od wersji), upstrzono sałatą, paskami papryki i innymi warzywnymi atrakcjami. Całość prezentowała się poprawnie, choć z butów na jej widok nie wyskoczyliśmy. Ot - zwykłe kanapki, nie różniące się niczym od tych, które moglibyśmy sobie zrobić sami, gdyby tylko zechciało nam się poświęcić więcej niż 1,5 minuty na przygotowanie posiłku.
Podobnie ze smakiem, o którym można powiedzieć, że był politycznie poprawny - nie zaskakiwał niczym, ani pozytywnie, ani negatywnie. Był sobie gdzieś tam po prostu.
Dużym plusem rzeczonych kanapek (i koreczków też), był natomiast fakt, że dostępne one były z dostawą pod sam pysk - po sali krążyły kelnerki, które co chwilę podtykały nam tacę, więc nie musieliśmy nawet wstawać. Przez te kilkadziesiąt minut naszego życia, czuliśmy się jak jakaś maharadża albo inna Królewna Śnieżka... 
Ach...

 

Podgrzewacze z chabaniną:
Jedno z pomieszczeń okupował stół zastawiony baterią podgrzewaczy wypełnionych rożnego rodzaju produktami mięsnymi. Wokół podgrzewaczy kłębił się tłum, a w tłumie my - balansujący talerzem, pokrywkami od podgrzewaczy i sztućcami w rytm popchnięć, dźgnięć łokciami i chuchania w kark, jakie zwykle towarzyszą Polakom owładniętym szałem żerowania (szczególnie, gdy żarcie jest darmowe i jest go niewiele).
Planeta Małp.
O dziwo, poradziliśmy sobie nie najgorzej i już po chwili, trzymając nad głową wypełniony talerz i wołając wokół "Uwaga! Przepraszam! Kurwa! Uwaga!", przedarliśmy się przez tłum i dotarliśmy do stolika, roniąc po drodze jedynie trochę sosu (pana w szarym garniturze serdecznie przepraszamy). 
Z uwagi na wielką popularność, jaką cieszył się stół z ciepłym żarciem, przepełnieni obawą że może dla nas nie starczyć - nawaliliśmy sobie na jeden talerz większość dostępnych specjałów.
Oto co udało nam się upolować: (od góry, zgodnie z ruchem wskazówek zegara): niezidentyfikowane mięso 1 (przypuszczalnie jakaś część krowy), nieokreślona ryba, gulasz, niezidentyfikowane mięso 2 (przyozdobione kawałkiem papryki).
Mięso 1: było lekko twarde, czym sprawiło nam trudność, bo nie dopchaliśmy się do noży, więc zmuszeni byliśmy pożreć całe na jeden kęs. Nienajgorsze w smaku, w wyglądzie też niczego sobie, choć małe.
Ryba: biała ryba, smakująca dokładnie tak, jak biała ryba smakować powinna. Czyli rybą. Danie zawierało bonus w postaci ości (sztuk: jedna).
Gulasz: jak gulasz. Bez rewelacji. Z wyglądu przypominał nam nieco danie, które testowaliśmy kilka lat temu. Na szczęście tylko nieco. 
Mięso 2: wariacja na temat kotleta. Również nie rzuciła nami o podłogę.
Podsumowując - sprawa z ciepłym bufetem miała się podobnie jak sprawa z kanapkami. Nie było się do czego przyczepić, ale nie było też nad czym cmokać.

Wnioski:
Mamy pełną świadomość, że dane nam było jedynie liznąć wierzchołek góry lodowej, jakim jest żarcie dla tzw. VIPów i trudno na tej podstawie wyciągać jakieś kategoryczne wnioski, jednak my i tak pokusimy się o nie, wsparci doświadczeniami z tych kilku wcześniejszych bankietów i rautów w jakich dane nam było partycypować.
Współczesnemu cateringowi imprezowemu przyświeca jeden cel - ma on smakować każdemu, a jako że takie uśrednienia z reguły równają w dół, żarcie na tego typu imprezach raczej nie jest w stanie wywołać łez rozkoszy ani paroksyzmów kulinarnego orgazmu. 
Dania te przypominają kibica przy brydżu - są ciche i bezwonne. Nie wzbudzają emocji, poza wszechogarniającą nudą (jeśli nudę w ogóle można zaliczyć do emocji). Słowem - jeśli ktoś, tak jak my, jest uzależniony od gastro-adrenaliny, nie ma czego szukać w podgrzewaczach i na tacach na tego typu spędach. 10 minut po zjedzeniu zaserwowanych nam potraw zapomnieliśmy, że w ogóle coś jedliśmy. 
15 minut później, z uwagi na brak wrażeń i darmowego alkoholu, opuściliśmy pomieszczenie pracownicze i w poczuciu niespełnienia udaliśmy się do bazy, gdzie czekały na nas chipsy z Lidla...





2010-02-12

Gastrofaza na tarczy

Szalom,
Niniejszym informujemy, że na wczorajszej Gali finałowej konkursu na Blog Roku, Gastrofaza pomyślnie zrealizowała opcję 3 (patrz poprzedni wpis) zakładającą niezdobycie żadnych wyróżnień i honorów.

Tak, też uważamy, że to skandal, spisek i że, ogólnie biorąc, świat schodzi na psy...

Zrobiliśmy za to kilka zdjęć frykasów serwowanych w czasie bankietu po Gali.
Opis naszych kulinarnych/stolicznych perygrynacji przedstawimy, jak już wrócimy do domu - czyli najprawdopodobniej po weekendzie.

Dziękujemy, tym którzy trzymali kciuki za Gastrofazę, i tym, dzięki których głosom Gastrofaza miała szansę dostać się do finału, pojechać na koszt Onetu do Warszawy i wysłuchać serwowanego w trakcie Gali koncertu super-grupy z Rzeszowa - zespołu muzyczno-rozrywkowego Pectus:).
O szczęśliwy dniu!

:)

Grzesiek

2010-02-01

Gastrofaza w finale!

Aloha!
Miło nam poinformować, że Gastrofaza dostała się do finałowej trójki w swojej kategorii w konkursie na Blog Roku!

Opcje są trzy:
Opcja 1: Gastrofaza wygrywa swoją kategorię i dostaje laptopa. Bezprzewodowa pornografio - nadchodzimy!
Opcja 2: Gastrofaza zgarnia pulę i do powyższego wyróżnienia dokłada nagrodę główną lub któreś z wyróżnień (kupon na wycieczkę) i jedzie w świat w poszukiwaniu kolejnych świństw do testów.
Opcja 3: Gastrofaza nic nie wygrywa, wraca do domu, wyciera nos w rękaw i udaje, że nic się nie stało, szczęśliwa, że dzięki udziałowi w konkursie udało jej się przynajmniej zmobilizować się do częstszych testów...

Czy wygramy cokolwiek - okaże się 11 lutego na Wielkiej Gali Finałowej (czy jak ją zwał) w Warszawie. 
Tak.  
Gastrofaza pojedzie w delegację do stolicy, gdzie będzie się wycierać po salonach i, z mieszaniną ciekawości, podejrzliwości i strachu, testować catering. 

Zatem to jeszcze nie koniec trzymania kciuków!
P.S. Krytykom powyższej decyzji (bo są i tacy - o, zgrozo!) mówimy: zawiść jest okrutną kochanką...




2010-01-28

Ciężka dola wegetarian - Parówki Sojowe

Ciao Gastrofani!
Jak do tej pory, testy na Gastrofazie obejmowały głównie, z małym wyjątkiem na zupę z rzepy, potrawy mniej lub bardziej (częściej mniej) mięsne, boimy się więc, że czytający nas wegetarianie utrwalą w sobie błędne przekonanie o estetycznej wyższości swojej diety nad dietą podłych i nieczułych mięsożerców.
Nic dalszego od prawdy kochani! Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Z nawozem...

Aby Was o tym przekonać - zapraszamy do lektury testu Parówek Sojowych marki Orico, popełnionych przez znany i kochany POLGRUNT.


Wygląd opakowania:
Puszka z wygodnym otwarciem, oklejona kolorową etykietą przedstawiającą dwie parówki, wylegujące się wśród sałaty jak para emerytów na działce. Sielanka.
Ale zarówno nam, jak i Wam, drodzy czytelnicy, doświadczenie Gastronauty podpowiada, że to właśnie w takich wypadkach należy zachować szczególną, rewolucyjną czujność...



Oprócz sugerowanego sposobu podania, etykieta zawiera również tabelę wartości odżywczych i energetycznych oraz sposób podania produktu. Jako, że mamy tu kilka możliwości, przetestujemy parówki sojowe na surowo i po zagotowaniu w zalewie. Damy im szansę się wykazać.


Skład:
Czego tu nie ma! Woda, olej, skrobia, przyprawy, jaja, cuda na kiju. Są tu nawet dodatki z grupy E (ale te nieszkodliwe) oraz aromat dymu wędzarniczego.

Widać, że producent nie oszczędzał na niczym i do kadzi, z gestem, wsypał wszystko, co miał w zasięgu wzroku. A co? Niech znają pana.
W sumie jedyne na co zwróciliśmy baczniejszą uwagę, to ten aromat dymu. Bo niby jak się go dodaje? Wędzi się konserwę? Zawsze mieliśmy problem z wizualizacją tego procesu, tym bardziej, że okazuje się, ze ten dym ma formę cieczy(!). I tu nasze pytanie: czy parówki są w niej kąpane, czy też ktoś na nie prycha tym skroplonym dymem jak baba w maglu na prześcieradło? A jeśli to drugie - to jak smakuje ten dym? Im dalej w las, tym drzewa większe...



Otwieramy puszkę: 
Spodziewaliśmy się feerii zapachów i kształtów, słowem - sensorycznego szoku, jaki zwykle towarzyszy otwieraniu opakowań na potrzeby Gastrofazy. Pragnęliśmy akcji! 
A dostaliśmy siedem parówek, w folijkach, spoczywających grzecznie wśród zalewy i ani myślących wyglądać obrzydliwie. Parówki Sojowe nie mają zamiaru również pachnąć - w żaden sposób. Nawet nurzając nos w zawartości puszki, nie jesteśmy w stanie wyczuć jakiegokolwiek aromatu. Nasz zmysł węchu, pozbawiony bodźców, zapadł w stan hibernacji... 
Czy to dobrze, czy źle? To się pewnie dopiero okaże.



Po wyjęciu z puszki Parówki Sojowe prezentują się skromnie i wydają się nie stwarzać zagrożenia. W dotyku są miękkie - o wiele bardziej miękkie niż klasyczne, mięsne parówy.



Konsumpcja:
Zgodnie z obietnicą daną kilka akapitów wyżej, Parówki Sojowe skonsumowaliśmy na surowo, oraz po podgrzaniu w zalewie.
Wrażenia możemy podsumować krótko -  gdy jest zawinięty w folię, przedmiot naszego testu wygląda jak prawdziwa parówka. I, bardzo nam przykro, ale na tym podobieństwa się kończą. 

Konsumpcja na surowo:
Trudno ten smak porównać z czymkolwiek, ale skoro już musimy, to zapewne byłby to kit do okien lub żarcie dla psów. Konsystencja w każdym razie jest podobna. Kruche kawałki rozpadają się pod lekkim dotykiem, jakby były zrobione z mokrego piasku. Ogólne wrażenia - nieciekawe, potęgowane dodatkowo przez kolor, który nijak nie przypomina parówek. Bardziej coś, w co można wdepnąć na trawniku, na którym często bawią się psy karmione kitem właśnie...



Konsumpcja po podgrzaniu: 
Po podgrzaniu w zalewie (według wskazówek producenta), Parówki Sojowe nabierają smaku zbliżonego do Vegety. Pod warunkiem, że Vegeta byłaby robiona z plastiku... 
Żyć się odechciewa. 
Spróbowaliśmy również dodać ketchupu oraz musztardy (również zgodnie z zaleceniem producenta) i od razu ujawniła nam się moc tych dwóch wspaniałych przypraw: po dodaniu dużej ilości ketchupu - Parówki Sojowe smakowały prawie jak ketchup; po dodaniu sporej ilości musztardy - prawie jak musztarda.
No, ale tu chyba nie do końca o to chodzi - równie dobrze moglibyśmy zjeść watolinę z naszej kurtki i zagryźć ją sarepską...
W każdym razie faktem pozostaje, że daliśmy się pokonać Parówkom Sojowym Orico (choć trzeba mieć duży tupet, żeby nazwać to "parówkami"). Wmęczyliśmy w siebie trzy, a resztę wysłaliśmy na zasłużony urlop nad morzem - via nasz kibel...
Nie zdarza się to często.
I to o czymś świadczy...


 
Żeby nie było niedomówień - to jest zdjęcie błota
Wnioski:
Musimy przyznać, że nabraliśmy szacunku do naszych braci wegetarian. Są twardzi. I kreatywni. Jedzenie Parówek Sojowych przypomina bowiem jedzenie babek z błota. Pamiętamy jak dziś - babki z błota przybierały takie smaki, jakie tylko zapragnęliśmy. Były chlebem, kotletem mielonym, homarem - tylko wyobraźnia była barierą. Podobnie jest z Parówkami Sojowymi - jedynie od inwencji konsumenta zależy to, czym się staną. Przy dużej dozie autosugestii mogą nawet przestać smakować jak tani materiał budowlany...


Polemizowalibyśmy

Analizując rynek potraw dla wegetarian musimy przyznać, że umyka nam idea stojąca za sporą częścią zajmujących go produktów. Oto bowiem, produkty, których istotą jest to, że nie zawierają mięsa, noszą nazwy "parówek", "flaków", "schabowych", a nawet (sic!) "smalcu". Jest to tym dziwniejsze, że nawet nie smakują podobnie.



Czy jest to podświadoma próba, jaką wegetarianie podejmują w celu utrzymania jakichś szczątkowych więzi ze swoim mięsożernym dziedzictwem kulturowym? A może jest to forma oddania hołdu mięsu, które, przy całym bagażu okrucieństwa, jaki ze sobą niesie, jest po prostu smaczne? (Choć w świetle poprzednich testów zamieszczonych na Gastrofazie, teoria o dobrym smaku produktów mięsnych może nie wydawać się taka oczywista).
Serio, po co te maskarady?
To nie jest schizofrenia, tu wybór jest prosty - albo się je mięso, albo nie.  I tyle.
Po co nazywać "parówką" ("smalcem", "wątróbką" itd.) coś, co z prawdziwą parówką łączy jedynie kształt? Z sentymentu?
Czy nie lepiej darować sobie iluzje, nazwać rzeczy po imieniu i określić Parówki Sojowe (i im podobne produkty) tym, czym naprawdę są? Przetworzonymi produktami sojowymi z dodatkiem przypraw, które mogą stać się jakąkolwiek potrawą zechcesz (pod warunkiem, że zamkniesz oczy i mocno się skupisz).



Jako, że znamy się nieco na rzeczy, możemy postawić światłą (dla niektórych może nawet obrazoburczą) tezę, że nawet te najohydniejsze klasyczne parówki, te o których się mówi, że składają się ze zmielonych wymion, ogonów i wody, smakują lepiej niż testowane dziś Parówki Sojowe.
Jedynym, choć sporym pocieszeniem (tak, my tu w Gastrofazie także mamy serca) wydaje się być fakt, że przy ich tworzeniu nie zostały skrzywdzone, przynajmniej w sposób bezpośredni, żadne zwierzęta.
Z drugiej strony jednak, konsumentom Parówek Sojowych umknęła zapewne subtelna różnica pomiędzy nieprzysparzaniem cierpienia zwierzętom, a cierpieniem za nie..

2010-01-21

Blog Roku - aktualizacja

Drodzy Gastronauci,
Dzięki Waszym głosom, Gastrofaza z sukcesem zakończyła II etap konkursu na Blog Roku! Serdecznie dziękujemy.

Zdobyliśmy 95 głosów i zajęliśmy 6 miejsce (egzekwo ze Stardogiem), więc plan na II etap, zakładający utrzymanie się w pierwszej dziesiątce i uzyskanie nominacji do etapu III, został wykonany.
Przed nami etap kolejny - wybór trzech najlepszych blogów w naszej kategorii. Tutaj już wszystko zależy od jury (do którego machamy).

Wam pozostaje trzymać kciuki i mieć nadzieję, że Gastrofaza znajdzie uznanie w oczach ekspertki.
My też nie możemy już zrobić nic więcej, bo propozycje korupcyjne raczej nie wchodzą w rachubę (nie dlatego, że jakoś specjalnie brzydzimy się przekupstwem, ale dlatego, że jedyne co moglibyśmy zaproponować, to dostawa kontyngentu mielonki, a Pani Joanna Kołaczkowska na fankę mięsa z kurcząt oddzielonego mechanicznie oraz skórek wieprzowych raczej nie wygląda. Choć może się mylimy...).
Tak czy inaczej - ręce mamy związane.

Dla tych z Was, którzy czują w sobie silną potrzebę rywalizacji, pozostaje jeszcze głosowanie na Gastrofazę w konkursie na Bloga Blogerów (jedna z "dyscyplin" w konkursie na Bloga Roku), ale zmuszać nie będziemy, bo plan główny został wykonany. Jeśli jednak ktoś by chciał - zasady są takie jak do tej pory: SMS o treści I00230 (duże "I", zero, zero, dwa, trzy, zero) wysłany na numer 7144. Koszt SMS to 1 PLN plus VAT (1,22 PLN); z jednej komórki na danego bloga można zagłosować tylko raz.

Jeszcze raz dziękujemy i prosimy o trzymanie kciuków!

P.S. Strasznie dużo nawiasów w tej notce...

2010-01-14

Gastrofaza powraca (do morza) - Wątróbki Dorszowe

Czołem,
Kilka słów wstępu zanim ruszymy z kolejnym odcinkiem kulinarnego thrillera, jakim jest Gastrofaza.

Jakiś czas temu, zwróciliśmy się do Was, drodzy czytelnicy, z prośbą o nadsyłanie propozycji i sugestii dotyczących kolejnych testów. Za wszelkie maile i komentarze serdecznie dziękujemy. Jednak część z Was, postanowiła pójść o krok dalej i oszczędzić nam latania po sklepach, przesyłając różne różności, które, z braku lepszego słowa, roboczo nazwaliśmy "smakołykami".
Jedną z tych osób była Julia z Warszawy, która dostarczyła nam obiekt dzisiejszej gastro-autopsji.
Chwała jej za to! Dziękujemy!

To tyle, jeśli chodzi o kurtuazję - pora przejść do sedna, którym są dzisiaj Wątróbki Dorszowe wyprodukowane przez Zakład Przetwórstwa Ryb Lech z Łeby.


Wygląd opakowania:
Pucha jak pucha. Ta konkretna nie wyróżnia się praktycznie niczym spośród blaszanego peletonu konserw, który stanowi stałe, choć podlegające recyklingowi, tło naszego życia. Jedynym elementem, który może skupić na sobie naszą uwagę jest ruchoma, wymienna, tekturowa etykieta wsunięta pod metalowe ucho do otwierania.


Z tego typu rozwiązaniem spotykamy się po raz pierwszy i, trzeba przyznać, że dziwi nas to, bo możliwości, jakie takie podejście stawia przed dociekliwym i pełnym wyobraźni umysłem są niezliczone. Wystarczy jednym, łatwym ruchem usunąć etykietę i już można się bawić np. w kulinarną zgaduj-zgadulę - w sam raz na długie zimowe wieczory, gdy odetną Internet i telewizor (olaboga!), a z książek mamy do dyspozycji jedynie, wciśnięte pomiędzy kryształy na półce w kredensie: Katechizm Kościoła Katolickiego, starą, jednotomową encyklopedię PWN i drugi tom "Krzyżaków".
Sama etykieta, jak wiele z jej omawianych już poprzedniczek, nie wyróżnia się niczym szczególnym pod względem graficznym. Spotykamy tu te same, dobrze znane elementy: sugerowany sposób podania, gramatura, producent... Gdyby nie jej przenośność (może ktoś się pokusi o zrobienie takiego plugina do I-phone'a? 'I-Cod Liver 2.0'. Jeszcze chyba tylko tego nie ma.) zupełnie nie byłoby o czym pisać. A tak, można napisać, że jest przenośna. I wierszówka leci... (Nie żeby nam ktoś płacił, ale gdyby płacił, to by leciała).


Skład:
Wątroby z dorsza, przyprawy. Lakonicznie. "Nie interesuj się bo kociej mordy dostaniesz..." - jak mawia Lech z Łeby.
Lepiej nie drażnić Lecha z Łeby.



Otwieramy puszkę:
Chlup! Jak się szybko (lecz jednocześnie zbyt późno) zorientowaliśmy, Wątróbki Dorszowe zalane zostały pod korek. W związku z powyższym, fazę organoleptyczną naszego testu musimy zacząć od przeproszenia się ze szmatą do podłogi, ścierką do stołu i świeżą parą spodni...
OK.
Może to jest nasze zboczenie zawodowe, ale wyczuwamy coś jakby lekki zapach mielonki, przemieszany z zapachem ryb i tranu. Na szczęście wyrobiliśmy w sobie umiejętność selektywnego wąchania (musicie nam wierzyć - w tym biznesie to podstawa), więc zapach mielonki szybko przestał być odczuwalny.

Co się zaś tyczy wrażeń wizualnych, to bywało już gorzej. (Choć bywało i lepiej... Zawsze może być lepiej...)
Puszkę wypełniają cielistego koloru, nieregularne bryły, sprawiające nieprzyjemne wrażenie surowych. Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z podrobami.

Konsumpcja:
Jest tłusto.
I to wcale nie w znaczeniu "Naklejka PIONEER na tylnej szybie, hery na żel i tatuaż z tygrysem! Tłusto!" Bardziej dlatego, że upiliśmy najpierw nieco oleju, którym zalane były rzeczone rybie flaki, a także dlatego, że wątroba dorsza sama w sobie jest tłusta jak.., jak.., jak coś bardzo tłustego. Czy pisaliśmy już, że jest tłusto? Bo jest...
Co do smaku i pozostałych wrażeń osiągalnych za pomocą paszczy, to chyba najłatwiej będzie nam przedstawić je w następujący sposób: weźcie nieco ryby w oleju, po czym dokładnie przeżuwszy, wyplujcie z powrotem na talerz. Operację powtarzajcie aż do uzyskania dokładnie rozdrobnionej, lecz jednocześnie zbitej w większe bryły, wilgotnej materii rybnej o konsystencji pasty. Połóżcie w głębszym naczyniu i zalejcie olejem (najlepszy będzie jadalny, ale silnikowy również się nada - ważne żeby był świeży). Porcje, uformowane w bezkształtne kawałki, konsumujcie rozsmarowując najpierw dokładnie na podniebieniu za pomocą języka. Każdy kęs obficie popijajcie olejem.


Wbrew informacjom na etykiecie, nie byliśmy w stanie wyczuć smaku jakichkolwiek przypraw.

Wikipedia informuje nas, że wątroba dorsza jest bardzo smaczna, i że jest specjałem, chętnie spożywanym do chleba jako pasta lub z ziemniakami. Nie chcemy zarzucać kłamstwa podstawowemu źródłu wiedzy dla połowy populacji naszej planety, ale być może rozmija się ono nieco z prawdą w tym punkcie. Gdyby nie fakt, że mamy już wyrobioną kontrolę nad odruchami oraz silny żołądek, trudno by nam było nie obejrzeć Wątróbek Dorszowych po raz kolejny. Jesteśmy przekonani, że w obie strony smakowałyby podobnie...
A może to tylko wina tego, że zasugerowaliśmy się informacją podaną na etykiecie, mówiącą że produkt przeznaczony jest "do bezpośredniego spożycia" i nieopatrznie spożyliśmy go bezpośrednio?
Zwalamy winę na Lecha z Łeby.


Wnioski:
Potrawy dzielą się na smaczne i zdrowe. Wątróbki Dorszowe zdecydowanie zaliczają się do tych drugich. Stanowią one źródło oleju z wątroby dorsza (szok!), który z kolei zawiera w sobie witaminy A, D, E oraz kwasy tłuszczowe omega - 3. Co prawda Gastrofaza zajmuje się przeciwnym od zdrowej żywności biegunem przemysłu spożywczego, ale nasza wiedza jest wystarczająca, żeby móc stwierdzić, że wątroba dorsza jest okrutnie wręcz zdrowa (pod warunkiem, oczywiście, że dorsz przed śmiercią nie nażarł się rtęci lub dioksyn z morza, lub że nie mieszkał w okolicach radzieckiego poligonu atomowego na Nowej Ziemi).

Co się zaś tyczy samej ryby, to okazuje się, że dorsz przez sporą część ludzkiej historii odgrywał rolę takiej Heleny Trojańskiej handlu. Wybuchały przez niego wojny (vide: wojny dorszowe), rewolucje (np. amerykańska), ludzie zdobywali fortunę i ludzie ginęli (choć to ostatnie akurat dziwić nie powinno, bo ludzie mają to do siebie, że im większa bzdura, tym więcej ich ginie).

Wszystko to opisane jest w tej książce, która pomimo tego, że jest pozycją o rybach, jest niesamowicie wręcz ciekawa. Do lektury, Gastrofani!

Ale dorsz to nie tylko koło zamachowe historii i potrawa (fish-and-chips i sztokfisz się kłaniają). To również przyrząd meteorologiczny.
Tak jest.
W Norwegii.


W najbogatszym kraju świata, siódmym największym eksporterze ropy, właścicielu ok. 1% wszystkich akcji giełdowych na świecie, wiesza się nadal zasuszonego dorsza pod sufitem i obserwuje w którym kierunku się przekręcił. Jak w lewo, to będzie lało, jak w prawo, to będzie pogoda. Lub na odwrót. Bez znaczenia, bo to przecież tylko SUSZONY DORSZ DYNDAJĄCY NA SZNURKU!

To tyle w kwestii ogólnodorszowych tematów. Zostawimy Was drodzy czytelnicy z ostatnią anegdotą wiążącą się z tą rybą.
Lernaeocera branchialis to największy po człowieku (to dzięki naszemu apetytowi na kwasy tłuszczowe omega - 3, gatunek ten w wielu miejscach bliski jest wymarcia. W związku z tym jedzenie wątróbek dorszowych, pod względem moralnym przypomina konsumpcję, dajmy na to, steków z pandy...) wróg dorsza. Ten kilkumilimetrowy skorupiak - pasożyt swoje dorosłe życie spędza przyczepiony do skrzeli dorsza. I nie byłoby w tym nic specjalnie strasznego - w końcu na wielu zwierzętach (w tym na nas) pasą się pasożyty - gdyby nie fakt, że Lernaeocera branchialis do kwestii bycia pasożytem podszedł w niemalże poetycki, żeby nie powiedzieć alegoryczny, sposób.
Otóż, po przyczepieniu się do dorszowych skrzeli zaczyna on wypuszczać "korzenie", za pomocą których penetruje układ krwionośny swego żywiciela, przy czym nie spocznie, póki nie dostaną się one do serca ryby. Właśnie tak. Lernaeocera branchialis żywi się krwią kradzioną wprost z ciepłego i otwartego serca dorsza. Pewnie dlatego dorsze słyną wśród ryb z melancholii, skłonności do popadania w smutną zadumę i anemii.
Jakiś sprawny poeta mógłby napisać na ten temat wiersz.

Płacze dorsz, a łzy jego
Zwiększają zasolenie morza


Czy smutek spowodowany

Zawodem ze strony węgorza?


Dół dorsza większy, ciemniejszy

Niż atlantyckie głębie


O dorszu czemu żałość

Wciąż gości na Twej gębie?

Dorsz czarne oko zamyka

Lecz nim go złamie paraliż

Wyszepcze jeszcze cicho

"Lernaeocera branchialis"


Czy coś w ten deseń.

Nie ma za co

P.S. Głosowanie wciąż trwa. Jeśli nie oddałeś/oddałaś jeszcze głosu na Gastrofazę, zrób to już teraz!