2006-08-15

Pudding Goblin

Witajcie „semper fidelis” wielbiciele „gastrofazy”. W dzisiejszej odsłonie naszego przewodnika po gastronomii klasy „B”, zajmiemy się kolejnym wyspiarskim klasykiem. Dziś bowiem dajemy Wam pudding o smaku kurczakowo – grzybowym firmy Simpson Ready Foods Ltd. Czy czeka nas kolejna podroż wymiotnym rollercoasterem? Zapraszamy do lektury.

Wygląd opakowania:
Zgrabna żółta puszeczka zwróciła naszą uwagę w sklepie. Wielki plus za postmodernistyczne podejście do projektu opakowania, które wygląda jak duży, żółty czopek doodbytniczy. W sam raz do muzeum sztuki nowoczesnej.
Jako, że na powyższym zdjęciu nie widać skali, informujemy, że całość ma wymiary około 5 cm wysokości na 5 cm średnicy. Gdyby faktycznie był to czopek – jego wielkość byłaby idealna dla konia lub aktorki porno. Wbrew pozorom jednak jest to produkt spożywczy, o czym informuje nas umieszczona na boku opakowania informacja o wartościach odżywczych tej tajemniczej żółtej kopułki.

Skład:
Woda, mąka, kurczak, niesprecyzowany bliżej grzyb, świński tłuszcz oraz mnogość dodatków zapewnią nam pewnie mnogość wrażeń. Szczególnie mocno liczymy tutaj na świński tłuszcz, zwany przez tubylców „lard”. Słownik podaje, że ów lard to tłuszcz ze świńskiego podbrzusza, czyli po naszemu, słonina z okolic zakończeń świńskiego układu wydalniczego. Mniam.

Otwieramy puszkę:
Chwilę nam zajęło wymyślenie jak zabrać się do otwarcia opakowania. Po chwili konfuzji, nasz zmysł techniczny podpowiedział nam aby obrócić konserwę na plecy i dobrać się do niej od dołu. Tak też uczyniliśmy. Po dokonaniu tej czynności, oczom naszym ukazał się widok, jaki oglądać możecie na zdjęciu powyżej. Sos grzybowy. Tak w skrócie opisać można pierwsze wrażenia obcowania z tym puddingiem.
Instrukcja obsługi podaje, że w celu przygotowania, należy wydłubać delikwenta z puszki i posadzić na talerzyku. Oto efekt:

Kremowego koloru twór wygląda jak gipsowa figurka. Choć bardziej na miejscu jest chyba stwierdzenie, że wygląda jak częściowo zużyty już czopek. Tak jakby jego użytkownik wyciągnął go aby pokazać nam jak wygląda. Bardzo nam przykro, ale takie mamy skojarzenia. Całość pachnie mielonką, lub też świńskim tłuszczem, co jak wiemy nauczeni smutnym doświadczeniem, na jedno wychodzi.

Dalsza cześć instrukcji nakazuje przykrycie czopka szklanką i umieszczenie całej konstrukcji w mikrofalówce na parę minut. Jak widzicie po jakości fotografii – ręce drżały nam z napięcia. Podejrzewamy, że szklanka użyta jest aby pudding nie odpełzł gdzieś w trakcie preparacji, bo podczas grzania zaczął z siebie wydawać bardzo poirytowane, bulgoczące dźwięki.

Konsumpcja:
Taki oto widok powitał nas po otwarciu mikrofalówki i usunięciu szklanki. Całość nabrała cielistego koloru i grzybowego zapachu. Oszczędzimy Wam dalszych skojarzeń z czopkami, aczkolwiek nasza wyobraźnia podsunęła nam kilka soczystych porównań.
Pudding „goblin” smakuje jak cienki sos pieczarkowy. Idealny do polania ziemniaków, ale nie do samodzielnego spożycia. Jednak gdyby smak pozostał tylko grzybowy – nie byłoby się czego czepiać. Niestety, oprócz półpłynnego wypełniacza, nasz posiłek składa się jeszcze z gumiastej powłoki. Na początku gruba warstwa wierzchnia dzielnie opierała się próbom naruszenia jej łyżeczką, ale w końcu poddała się. Smaku opisać się nie da.
Nie, serio. To jakby skrzyżowanie krochmalu ze słoniną. Absolutny brak wrażeń smakowych poza dojmującym wrażeniem mdławości. To dziwne uczucie gdy ma się na języku coś, co nie ma smaku. Zdezorientowany mózg na siłę szuka jakichkolwiek odniesień, ale w końcu musi skapitulować. Na podobnej zasadzie nie da się wspinać po wielkiej szybie. Brak jakichkolwiek punktów zaczepienia. Prawdopodobnie dlatego, aby nadać całości jakiegokolwiek charakteru, producent zastosował sos grzybowy. Starczyło go jednak dosłownie na 3 łyżeczki. Reszta produktu smętnie zalegała na talerzu póki nie zniknęła w kuble na śmieci. W ogóle nie poczuliśmy, że coś jedliśmy.

Wnioski:
Hmm. Naprawdę nie wiemy co powiedzieć. Interesujące opakowanie, skrywa w sobie dojmującą nijakość. To jakby karoserię Porsche wykorzystać jako klatkę do hodowania królików. Totalne nieporozumienie. Ludziom, którzy koniecznie chcą doświadczyć uczucia nicości na języku radzimy kupić sobie worek w kleju do tapet. Wyjdzie taniej, na dłużej starczy, a efekt będzie ten sam - pudding.

2006-08-04

Pasnip soup - zupa z rzepy

Dzień dobry wierni fani gastrofazy. Stwierdziliśmy ostatnio, że do tej pory wszystkie nasze testy poświęcone były produktom mniej lub bardziej mięsnym. W związku z tym, dziś w menu ukłon w stronę wegetarian – parsnip soup czyli zupa z białej rzepy.

Wygląd opakowania:
Pucha. A na niej kolorowa etykieta z nazwa produktu i jego zdjęcie. Całkiem przyjemny projekt i wykonanie. Na samej górze obok dumnego herbu widnieje napis, że producent, firma W.A. Baxter and Sons Ltd. został mianowany dostawcą szkockich specjałów na stół królowej. Gratulacje, jednak nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić Elżbiety II wcinającej zupkę z puszki. Jakkolwiek dobra by nie była.
Na dole etykiety stylizowane na ręczny podpis widnieje imię i nazwisko niejakiej Audrey Baxter. „Who the fuck is Audrey Baxter?” chciało by się zapytać. Ciocia, babcia, żona producenta? Nie mamy pojęcia. Może „A” w W.A. Baxter and Sons Ltd. oznacza właśnie ją? Zresztą – co to za różnica? Skończmy łamać sobie głowę nieistotnymi szczegółami i obróćmy puszkę.

Na drugiej stronie wita nas cytat z Audrey Baxter właśnie. Pisze ona, że stosuje ten przepis „aby ożywić nudny dzień. Delikatne, słodkie rzepy, cebula i lekkie przyprawy subtelnie zmieszane ze świeżą śmietaną tworzą tą pyszną i pobudzająca zupę.” No cóż, dzień jest zdecydowanie nudny, spróbujmy zatem ożywić go kuracją cioci Audrey.
A tak przy okazji – zwróciliście uwagę na drobną manipulację dokonaną przez cwaną ciotkę? Wyrazy „Delikatne, słodkie”, „subtelnie”, „świeża”, „pyszna” i „pobudzająca” zostały przez nią wyróżnione nieco inną wielkością, co ma zapewne na celu sprawić, że nasze dłonie same powędrują po tą puszkę. Mądra dziewucha.

Skład:
Rzepa, cebula, marchew... Cóż, mamy nadzieję, że sama zupa będzie bardziej interesująca niż jej skład, bo jedyna ekscytująca rzecz jakiej się dopatrzyliśmy to polifosfaty, czymkolwiek są. Spać się chce od samego czytania…

Otwieramy puszkę:
Biała zawiesina wypełnia puszkę po brzegi. Nie ma na czym zatrzymać wzroku. Jedyne co ożywia monotonny krajobraz to unoszące się tu i tam żółtawe kawałki. Parsnip zapewne.
Zapach dość ostry, pikantny w tonacji warzywnej. Nie mamy pojęcia jak pachnie rzepa, więc przyjmiemy, że to ona. Oprócz tego, w aromacie odnajdujemy jeszcze jakąś odległą sugestię kartoflanki. Zieeew.
Nudy.

Konsumpcja:
Do gara i na ogień. Nie gotować!
Po podaniu zupa wyglądała tak jak na załączonym powyżej obrazku, więc nie zamieszczamy zdjęcia. Poza tym – oczy nam się zamykają, więc nie chce nam się.
Smak zupy z białej rzepy na pewno nie stałby się tematem dla poetów. Dla gastrofazy, na dobrą sprawę, też nie. Słodkawy, lekko pikantny może, ale generalnie mdły i nudny jak ten test. Jeśli Audrey Baxter chciała ożywić nasz dzień, to znacznie dalej zaszłaby z propozycją seksu oralnego, niż z tą recepturą. Wszystkich czytelników płci żeńskiej prosimy o zapamiętanie tej dobrej rady…

Wnioski:
Chrapuchrap, chrapu – chrap, chrrrr…

2006-07-24

Steak and kidney in gravy

Gastrofaza na wygnaniu wita ponownie. Po raz kolejny pochylimy się nad miejscowymi podrobami mięsnymi, które dziś reprezentować będzie puszka Mięsa i cynaderek w sosie (steak and kidney in gravy), firmy John West Foods Ltd. Zapraszamy do jeszcze jednej ekscytującej przejażdżki żywnościowym roller coasterem.

Wygląd opakowania:
Klasyczna puszka. Etykieta również nie wywołuje kontrowersji. Bez polotu ale też nie odstrasza przed zakupem. Ot, forma na służbie treści. Na zdjęciu sugerującym sposób serwowania dania, widzimy soczyste mięsne kawałki i całkiem apetycznie wyglądający sosik.

Druga strona opakowania jest równie czytelna. Informuje nas ona, między innymi, że nie należy doprowadzać produktu do wrzenia, gdyż może mieć to negatywny wpływ na smak produktu. Oki doki, jak mawiają miejscowi. Przyrządzimy danie dokładnie tak jak nam każą. Nie chcielibyśmy aby kuchenna woltyżerka zniekształciła nam wyniki testu.
Inną ciekawą informacją jest fakt, że nasza konserwa wyprodukowana została w słonecznej Brazylii. A zatem za funciaka otrzymujemy puszkę z mięsem oraz szczyptę egzotyki. A trzeba Wam wiedzieć, że nic na nas w gastrofazie nie działa tak, jak egzotyka właśnie. Już nie możemy się doczekać aż dostaniemy się do środka opakowania.
Jedynym śladem marketingowej propagandy, jaką znaleźliśmy na obwolucie, jest slogan „John West selects only the Best”, co w tłumaczeniu na język ludzki, oznacza mniej więcej tyle, że John West wybrał dla nas to co najlepsze. Zwróćcie uwagę na słowo „Best” pisane z dużej litery. Widać, że chłopaki od Janka nie żartują.
Z tym większą niecierpliwością przystępujemy do zbadania składu produktu.

Skład:
Wołowina i wołowe nerki składają się na prawie 80% produktu, a w świecie gastrofazy to, jak Wam wiadomo, bardzo dobry wynik… Reszta to dodatki w stylu soli, przypraw i modyfikowanej skrobi. Nie widać żadnych chemicznych składników, a kolor uzyskano dzięki karmelowi, co również nie jest normą. Noty za skład produktu dajemy wysokie, głównie z uwagi na unikanie chemii. Brawo.

Otwieramy puszkę:
Hmm… Pierwsze wrażenia takie sobie. Brązowa zupa w której zawieszone są kawałki mięsa. Wyczuwamy wyraźny zapach wątróbki. Przypuszczamy, że to cynaderki tak pachną, bo z tego, co pamiętamy ze studenckich czasów gdy żywiliśmy się tego typu daniami po najtańszych barach mlecznych, woń wątróbki i nerek jest podobna. Ten zapach to dla nas podróż w czasie do wypełnionych studentami i żulami (co w sumie na jedno wychodzi), śmierdzących rozgotowanym mięsem i podejrzanymi surówkami lokali. To wycieczka do czasów, gdy liczyło się każdy grosz i kalkulowało gorączkowo czy wystarczy pieniędzy na piwo, gdy kupimy potrawkę z kury i sałatkę z pora, czy też może lepiej zrezygnować z potrawki…
Ale wróćmy do meritum.

Na zbliżeniu widać bardzo niepokojące szczegóły. Konsystencja półprzezroczystej całości jest lekko glutowata. Zawieszone w niej są bladoróżowe kawałki krowy oraz białe kry scalonego tłuszczu (a przynajmniej mamy nadzieję, że to jest tłuszcz). Wygląda to trochę jak jakaś karma dla zwierząt. Chyba lepiej odsunąć się na bezpieczną odległość…

Powyższe zdjęcie przedstawia zawartość puszki tuż po przełożeniu jej do gara. Te białe smugi to nie tynk z sufitu. To wypadło ze środka. Ki czort?
Ale nic to. Trzeba być twardym. Skoro powiedzieliśmy „a”, musimy jechać dalej z naszym gastronomicznym alfabetem. Obyśmy tylko nie zatrzymali się na „p” jak paw, lub „s” jak…
Włączamy palnik i czekamy, co chwilę mieszając i uważając, żeby nie doprowadzić do wrzenia, co jak wiemy może zaszkodzić smakowi. Choć tak naprawdę zaczynamy się zastanawiać czy smak to będzie właściwy wyraz aby opisać wrażenia występujące w trakcie spożycia.
Co ciekawe, w miarę podgrzewania, wątrobiano – nerkowa dominanta w zapachu zniknęła. Po prostu produkt przestał pachnieć! Ale to chyba akurat dobrze, bo gdyby miał mieć taki sam zapach jak wygląd…
Okej – chyba już. Ściągnijmy nasze danie z gazu i przełóżmy na talerz.

Konsumpcja:
Jezusie Nazareński, co to?
Czy to zaginiona broń masowego rażenia, której Bush od 3 lat nie umie znaleźć w Iraku? Może sprytny Saddam przesłał ją do Brazylii, skąd komórki Al Kaidy rażą nią niczego nieświadomą cywilizację Zachodu? Przyczajone konserwy ze śmiercią czekają po cichu na półkach brytyjskich sklepów…
Albo może ktoś wpadł na genialny pomysł sprzedawania pierwotnej zupy w puszkach? „Obserwuj ewolucję życia w warunkach domowych! Po prostu dodaj wodę, odstaw na 3 miliardy lat i czekaj na ponowne nadejście dinozaurów”.
Innego wyjścia nie widzimy. Zwróćcie uwagę, że nawet nasz aparat fotograficzny odmówił współpracy i złapał ostrość na dywan a nie na talerz…
Mimo całej obrzydliwości powyższej sceny i ponurych podejrzeń co do prawdziwego zastosowania zawartości puszki, została nam ona sprzedana jako pożywienie, a skoro tak – nie mamy innego wyjścia. Pora przystąpić do clou programu, czyli konsumpcji.
Przygotowaliśmy wszystko zgodnie z zaleceniami producenta, nie doprowadzając do wrzenia. Mimo to rozgotowana wołowina rozpada się pod zębami jak tuńczyk. Ale to tyle jeśli chodzi o podobieństwa (podobieństwa do tuńczyka. Do wołowiny zresztą też). Gumiaste kawałki cynaderek ślizgają się i piszczą pod zębami. Dziwne uczucie. Ogólnie smak kojarzy nam się z sosem, jakim polewane były ziemniaki na stołówce w naszej szkole podstawowej. O dziwo, nie są to miłe wspomnienia…
Nieprzenikliwie i zbawiennie brunatna maź kryje zapewne przed wzrokiem straszliwe sekrety. Nie bylibyśmy jednak gastrofazą gdybyśmy nie postarali się odsłonić chociaż rąbka mrocznej tajemnicy:

Voila
Otwórzcie oczy, bo nie będziecie mogli doczytać do końca.
Brawo.
Odpowiadając na pytania, które zapewne kołaczą się w Wam po głowach:
- Tak. To są żyły, lub inne tego rodzaju rurki.
- Tak. Naprawdę to zjedliśmy. Do końca. Nie mogliśmy wyrzucić, bo było to nasze jedyne pożywienie.
- Skoro piszemy, to przeżyliśmy. Choć nie poszło łatwo…

Wnioski:
Boże, dalibyśmy wiele za talerz porządnych cynaderek z „Mewy” lub „Duetu”! To tutaj to tylko ich platońskie odbicie, tyle że nie w jaskini, a na ścianie publicznej toalety na ukraińsko-rumuńskim przejściu granicznym Czerniowce – Siret.
Przyznajemy się bez bicia, że konsumpcji dokonaliśmy usiłując z całej siły myśleć o czymś innym i nie patrząc na talerz. Nawet dla nas było to chwilami za dużo. Tym większa w nas duma, że wytrwaliśmy aby móc się z Wami podzielić spostrzeżeniami. Sami sobie przyznajemy niniejszym order z kartofla, który odtąd będziemy nosić z dumą.
Zakupu tej strasznej konserwy dokonaliśmy w „Poundlandzie” – miejscowym, nieco bardziej cywilizowanym odpowiedniku polskich sklepów „Wszystko po 5 złotych”. Jak widać na powyższym przykładzie, jego cywilizowanie jest tylko pozorne, a my radzimy Wam wystrzegać się podobnych „okazji”. My oczywiście dalej będziemy eksplorować dzikie, nie oznakowane tereny taniej i dziwnej gastronomii, choć zaczynamy coraz poważniej myśleć nad wykupieniem sobie ubezpieczenia…
Jak pisaliśmy na początku – omawiany dziś produkt to import z Brazylii. Okazuje się, że Brazylijczycy dokładnie go oznaczyli, jednym słowem podsumowując zawartość. Dokonali tym samym tego, co nam zajęło 1110 wyrazów.

Rękami i nogami podpisujemy się pod powyższa opinią, gdyż zaiste jest to niezły sif.
Na koniec dodajmy, że obcowanie z tym daniem, miało jedna dobrą stronę. Udało nam się wyłonić nowego, niekwestionowanego lidera rankingu gastrofazy. Na pudło z numerem 1 trafia „Steak and kidney in gravy”!
Oklaski.

P.S. – John West to kutas.

2006-07-14

Haggis

Witamy w gastrofazie. Dziś, jak to sobie obiecywaliśmy przed wyjazdem, próbka miejscowej kuchni, lokalny specjał równie charakterystyczny dla Szkocji i istotny dla zrozumienia lokalnej kultury jak kilt, whisky i ohydne kobiety. Przy dźwiękach dud, prosto z dzikich wrzosowisk, wysmagany wiatrem i dyszący żądzą krwi Anglika przybywa do Was haggis – legendarny przywódca klanu mięsnych podrobów!

Wygląd opakowania:
200 gramowa puszka* w elegancką kratę wygląda całkiem zachęcająco. Całość aż krzyczy Scotland, Scotland! Napisy na konserwie informują nas, że mamy do czynienia z produktem tradycyjnym i oryginalnym, choć, tak między nami, nie sądzimy aby ktoś kiedyś wpadł na pomysł podrobienia haggisa…

Na odwrocie dział marketingu firmy Grant’s oznajmia nam, że w trzymanej przez nas konserwie zamknięty jest autentyczny Smak Szkocji. Smak pisany z dużej litery… Ladies and Gentleman z Grant’s Foods Scotland – z całym szacunkiem, ale to my osądzimy, czy Wasz produkt może opisany używając wyrazu smak… Jeśli jest coś, czego w gastrofazie nie lubimy najbardziej (oprócz SPAM Chopped Pork and Ham i Tłuszczowo – Wieprzowej), to jest to nachalna propaganda, usiłująca wmówić nam, że to co jemy, faktycznie nam smakuje i chcemy jeszcze.
Kolejną kwestią jest fakt, że producent, jak i cały kraj, jest dość mocno zakorzeniony w przeszłości, bo na niedużej przecież puszeczce aż 5 razy użył słowa „traditional”.
W takim razie zmierzmy się wreszcie z tą tradycją i sprawdźmy czy w niej zasmakujemy…

Skład:
Przechodzimy do sedna. A sedno w przypadku haggisa wygląda tak, że swą sławę zawdzięcza on prostemu faktowi, że zrobiony jest głównie z owczych płuc. Ale nas to nie odstraszy, pochodzimy przecież z narodu, który wymyślił zupę z kaczej krwi i kartofle bryzgane…
Przy okazji omawiania składu, dodać należy, że taki naprawdę tradycyjny haggis podawany jest na talerzu, wepchany w owczy żołądek – niestety taka wersja nie jest dostępna w sklepach. Może kiedyś uda nam się znaleźć takiego gdzieś w restauracji. Póki co, musi nam wystarczyć konfekcjonowany przemysłowo, ale równie (jak chce producent) tradycyjny haggis z puszki.
Oprócz płuc owczych znajdziemy w puszce kaszę, szkocką wodę (w odróżnieniu zapewne od parszywej angielskiej wody, tfuj, chark, zgiń przepadnij…) a także tajemniczy beef suet. Jako, że wyraz „suet” jest nam nieznany, przeprowadziliśmy dochodzenie i odkryliśmy, że jest to ni mniej, ni więcej, tylko tłuszcz z okolic nerek owcy, krowy etc. Mniam.
A zatem…:

Otwieramy puszkę:
Gładka powierzchnia; zbita i twarda substancja organicznego koloru. To ciemniejsze to zapewne płuca, to jaśniejsze – proso. Te małe, białe plamki na powierzchni, to musi być niechybnie ów tajemniczy „suet”. Nie bez dumy stwierdzamy, że widywaliśmy już bardziej przerażające wnętrza konserw…
No dobra. Skoro zostaliśmy już sobie właściwie przedstawieni, wywabmy haggisa z jego blaszanego domu i odpowiednio spreparujmy. A jeśli wywabianie nie zadziała, jak informuje nas instrukcja, należy otworzyć puszkę z drugiej strony i stosując brutalną siłę fizyczną wypchnąć delikwenta na patelnię. Ay, ay Sire.

Po otwarciu konserwy z drugiej strony, haggis zaprezentował nam swoje mniej cywilizowane, plemienne oblicze. Nie podda się bez walki, to pewne. Ale i my do strachliwych (oraz rozumnych) nie należymy. W końcu nasi przodkowie przegrali co najmniej 7 powstań, pomniejszych zrywów nie licząc, a to do czegoś zobowiązuje. Kobiety i dzieci na wzgórza, mężczyźni za kosy i do boju, kto w Boga wierzy!

Konsumpcja:
Po ciężkich zmaganiach i przy dużych stratach własnych, udało nam się haggisa pokonać i już pokorny, powędrował na patelnię. Jego zaletą jest to, że nie potrzeba dodawać do niego tłuszczu, „suet” bez problemu załatwia sprawę smarowania, szybko osiągając właściwą temperaturę i całkiem nienajgorzej pachnąc. Na opakowaniu zamieszczona jest sugestia, że aby otrzymać prawdziwie szkocki smak, należy do haggisa dodać odrobinę whisky. Nie mamy whisky niestety, choć bardzo nas ciekawi efekt. Może kiedyś jeszcze powtórzymy eksperyment, tym razem zaprawiając potrawę kapką miejscowej gorzały…

Tak sobie patrzymy na powyższy obrazek i prześladuje nas nieznośne uczucie deja vu. Coś nam to przypomina, ale za cholerę nie jesteśmy sobie w stanie przypomnieć co. No nic – może jeszcze przyjdzie nam to do głowy. Póki co – konsumujmy.
Pod zębami chaos. Raz natrafiamy na twarde ziarnko kaszy, innym razem na gąbczasty kawałek płuca. Trudno się w tym wszystkim połapać i skupić na smaku. Smaku, który nie jest wcale taki najgorszy…* Całość jest przyjemnie pieprzna. Bardzo pieprzna nawet…
I nagle przychodzi olśnienie. Kaszanka! To smakuje i wygląda jak nasza kaszanka! Stąd wzięło się owo przejmujące uczucie deja vu. Zarówno smak, jak i wygląd przywołują na myśl dom i grillowaną kaszankę, za którą przepadamy.
Otrzyjmy jednak sentymentalną łezkę i przystąpmy do pisania wniosków.

Wnioski:
Podstawowy wniosek jest taki, że również w gastronomii występuje zjawisko konwergencji* Potrawy nawet z dwóch końców świata, gdy stworzone będą ze składników podobnego pochodzenia (i nie mamy tutaj na myśli tych samych zwierząt, ale raczej podobną myśl przewodnią przyświecającą tym daniom) zbliżone będą do siebie w smaku i wyglądzie. Rzecz trywialna ale warta podkreślenia, w kontekście coraz częstszych wyjazdów naszych rodaków za granicę.
Dzięki temu prostemu odkryciu posiedliśmy klucz do haggisa, który jest tak naprawdę jedynie wariacją na temat klasycznej, środkowoeuropejskiej kaszanki. Mądrali, którzy w tym momencie chcieli by się pokazać i spróbować nas zaszachować stwierdzeniem, że przecież oryginalny haggis podawany jest w owczym żołądku, usadzamy przypomnieniem, że kaszanka podawana jest będąwszy wepchaną uprzednio do zwierzęcych jelit, czyli wszystko, że się tak wyrazimy, zostaje w rodzinie. Również sugestia dodawania whisky nie jest odległa od naszej plebejskiej tradycji spożywania kaszanki pod bimber, denaturat lub tanie wino. Co kraj to obyczaj, jednak struktura pozostaje niezmienna.
Podsumowując – haggisa nie należy się bać, haggis jest bliższy Polakom, niż by się pierwotnie zdawało, a wszystkim, którzy krzywią się na myśl o spożywaniu siekanych baranich płuc przypominamy, że pasjami jedzą zepsutą kapustę, nieświeże ogórki i piją skwaśniałe mleko.
Smacznego.



* Są jeszcze 400 gramowe, ale stchórzyliśmy i wzięliśmy mniejszą.

* Co stwierdzamy niejako z żalem, bo nastawieni byliśmy na prawdziwy festiwal ohydy.

* Jako, że gastrofaza ma za zadanie uczyć i wychowywać, dowiedzcie się przeto i przekażcie rodzinie, że zjawisko konwergencji występuje głównie w przyrodzie np. w przypadku podobieństw anatomicznych ryb i waleni, które mimo, iż nie są ze sobą spokrewnione, zbudowane są podobnie, bo żyją w tym samym środowisku. (Co uwidocznione w polskiej nazwie balneoptera - „wieloryb”). Podobny mechanizm występuje w kulturze, gdzie narzędzia przyjmują kształt najlepiej przystosowany do spełniania założonych dla niego funkcji. Dzięki tej zasadzie kopaczki do ziemniaków w Andach i w Pierdzikowicach Małych pod Włodawą wyglądają bardzo podobnie. Dlatego, gdy magicznym sposobem prosty chłop z Podlasia trafi do państwa Inków w XV w, nie umrze z głodu bo zawsze sobie tych kartofli nakopie… Nieznajomość tego zjawiska prowadzi do wiary w teorie Daenikena i jemu podobnych.



2006-07-05

SPAM, chopped pork and ham

Witamy po dłuższej przerwie.
W pierwszej zamorskiej edycji gastrofazy, przedstawimy absolutny klasyk, jedyną niekwestionowaną ikonę globalizacji, opiewaną w pieśniach Latającego Cyrku Monty Pythona zachodnią wersję swojskiej mielonki. Przed Wami król mięsnego popu – SPAM chopped pork and ham!!! Majtki przez głowę i bajabongo!!!

Wygląd opakowania:
Plaskata, kolorowa konserwa, opatrzona egzotycznymi napisami od razu przyciągnęła nasz wzrok w lokalnym supermarkecie. Estetyka przez duże EST. Nie wiemy czemu, ale ta puszka po prostu nam się podoba. Jest inna niż te, do których przyzwyczailiśmy się w domu. Oprócz tego, gdy byliśmy dziećmi, w ciemnych, zimnych i okrutnych czasach komuny, w podobnych puszkach można było dostać polską szynkę eksportową. Spod lady, po znajomości. Luksus, panie…

Z tyłu puszki – niespodzianka. Przepis jak z zawartości opakowania sporządzić wystawne, jak na nasz gust, danie. Zgodnie z zasadą uprawiania kaskaderstwa gastronomicznego, jaką od jakiegoś czasu się kierujemy, będziemy musieli kiedyś spróbować tego przepisu*. Swoją drogą, zamieszczanie sposobów na wykwintne dania z zastosowaniem swojego produktu to krok, na jaki nie odważył się do tej pory żaden z polskich producentów mielonki, tkwiących w słusznym poniekąd przekonaniu o ogólnej społecznej świadomości klasy ich dzieła. Co ciekawe, podobna świadomość istnieje i tutaj, i podobną również estymą cieszy się SPAM w anglosaskiej kulturze. Nasza australijska znajoma, na wieść, że przez jakiś czas będzie mieszkać pod jednym dachem z konserwą mielonki, ledwo była w stanie stłumić odruch wymiotny. Tym większe brawa za odwagę i bohaterską próbę zamazania nieco opinii o plebejskości swego okrętu flagowego dla jego producenta – firmy Tulip International Ltd*.

Skład:
No proszę. To się nazywa mielonka! Bez obecności mięsa kurcząt, skórek świńskich ani innych podobnych, z wędliniarskiego piekła rodem, składników. 89% wieprza brzmi zachęcająco. I jeszcze 2% szynki! Toż to rozpusta jakaś a nie mielonka! Dobrze, że producent zachował przynajmniej standardową ilość chemicznych dodatków, bo już w ogóle czulibyśmy się jakbyśmy przyszli w gumofilcach do opery…

Otwieramy puszkę:

Producent przewidział chyba, że będziemy otwierać puszkę spoconymi i trzęsącymi się z podniecenia, w obliczu kultowego przecież obiektu, rękami i wyposażył opakowanie w specjalną karbowaną powierzchnię zapobiegającą ślizganiu się palców, ułatwiającą jak najszybsze dostanie się do środka. Dziękujemy w imieniu naszym i wszystkich kompulsywnych mielonkożerców świata.
Przyjrzyjmy się wnętrzu:

Hm. Na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem, całkiem. Na drugi i trzeci zresztą też. Stwierdzamy wyraźny deficyt w dziedzinie półprzeźroczystych glutowatych kawałków, do których przyzwyczaiło nas obcowanie z krajowymi mielonkami. Całość jest twarda, zwarta i gotowa byśmy ją pożarli, co też niezwłocznie mamy zamiar uczynić. Jedyną sprawą pozostaje zapach, jako żywo przypominający nam dom i skromne początki gastrofazy… Jest aż za swojski, za mielonkowy niemalże. Ale nic to. Otwieramy paszczę i wprowadzamy do niej kęs SPAMu, uprzednio wygodnie umieszczonego na wcześniej spreparowanej pajdzie miejscowego chleba.

Konsumpcja:
…………………………………………………………………………………………………
Jedyne co możemy w tej chwili powiedzieć, to że chleb jest całkiem niezły. Bo SPAM zdecydowanie nie. Zwiódł nas jego wygląd, zupełnie nie sugerując, że za chwilę na naszych kubkach smakowych dokonana zostanie inscenizacja bitwy pod Legnicą w wykonaniu kwaśno – słonej, szorstkiej na języku, organicznego pochodzenia substancji. Brak nam słów, żeby opisać nasze rozczarowanie! SPAM okazał się być zwykłą podłą mielonką, paskudną i śmierdzącą, zostawiającą na dodatek w ustach nieznośny posmak, którego długo potem nie może zwalczyć nawet czarna kawa… Królestwo za „turystyczną” i jej wieprzowe skórki!

Wnioski:
Wiemy już, czemu SPAM stał się ikoną popkultury, tak często i chętnie wykorzystywaną szczególnie w brytyjskiej i amerykańskiej komedii. „Lovely SPAM, wonderful SPAM…” jak śpiewali komicy z Latającego Cyrku Monty Pythona…
Nie dziwi nas też czemu nazwa tego produktu przeniknęła do świata Internetu jako określenie niechcianych, śmieciowych E-maili: m.in. reklam tanich Rolexów z Chin i metod na wydłużenie penisa. „Zadziw ją swoimi nowymi możliwościami”. A jeśli nie chcesz jej niczym zadziwiać – po prostu podaj swojej wybrance kanapkę ze SPAMem, a potem wykorzystaj od tyłu gdy będzie wymiotować w toalecie…
SPAM to kop w klatę z zaskoczenia, to piękna i seksowna kobieta, z którą przetańczyliśmy cały wieczór całując się przy tym namiętnie, a która dopiero w naszej sypialni okazuje się być włochatym transwestytą. W przypadku Tłuszczowo – Wieprzowej przynajmniej od początku było wiadomo, że idziemy na żywioł, podczas gdy SPAM do końca rżnie głupa i dopiero gdy pada pytanie o wazelinę zaczynamy coś podejrzewać*…



* Dla chętnych wrażeń i ciekawych nowych doświadczeń podajemy tutaj inny przepis, również znaleziony na puszce z mielonką. Jest to sposób na Spamburgera: potnij mielonkę na wzdłuż na plastry i podpiecz je z obu stron aż nabiorą złocisto-brązowego koloru. Podawaj z bułce, wraz z serem, sałatą i dodatkami do smaku. Do smaku… Hmmm. Jeśli się postaracie, Wasz spamburger powinien wyglądać jak na zdjęciu numer 1. Pyszny, świeży i chrupiący. Smacznego.

* Brytyjski Tulip International Ltd. wyprodukował swą mielonkę na licencji duńskiego koncernu Hormel Foods Corporation. Jak widać jakość nie zna granic. A nas inspiruje to do przeprowadzenia śledztwa dotyczącego kręgu kulturowego, z którego faktycznie pochodzi wynalazek mielonki. Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy kiedyś dossali się do władzy i nie wiedzieli komu wypowiedzieć wojnę…

* Wszystko metaforycznie, kochani, metaforycznie…

2006-06-24

Przenosiny

Witajcie.
Uprzejmie informujemy, że gastrofaza przenosi na pewien czas swoją siedzibę do Szkocji. Wiążemy duże nadzieje z tą przeprowadzką, jako że Zjednoczone Królestwo słynie w świecie ze swojej ochydnej kuchni, a Szkocja, ze swoim niesławnym haggisem bryluje pod tym względem na Wyspach...
Pełne napięcia wyczekiwanie jest jak najbardziej wskazane, bo kolejne miesiące zaoowocują kolejnymi, jeszcze bardziej ekscytującymi testami straszliwych i ciekawych potraw.
Do usłyszenia wierni wielbiciele emocji spod znaku gastrofazy.

2006-06-12

Piwo Plum

Witamy w gastrofazie.
Dzisiaj - z uwagi na trwający mundial i związany z tym znaczący wzrost spożycia, zajmiemy się testem piwa. Ale nie będzie to zwykłe piwo. O nie. W niebieskim narożniku, prosto z Namysłowa, piwo śliwkowe Plum!

Wygląd opakowania:
Fioletowo - złoty, oczojebny mix kolorów przyciąga wzrok i wyróżnia puszkę spośród innych ustawionych w lodówce. Opakowanie sprawia wrażenie, jakby patrzyło nam wyzywająco prosto w oczy, a my w gastrofazie nigdy nie uchylamy się przed podjęciem wyzwania. Pozatym jesteśmy straszliwie ciekawscy...

Skład:
Jak to piwo smakowe. Woda, słód, chmiel oraz inne niezidentyfikowane bliżej składniki typu aromat lub Acesulfam-K (?). Nie brzmi to zbyt smacznie, ale raz wziąwszy puszkę piwa do ręki nie mamy w zwyczaju tchórzliwie jej odkładać.


"Poczuj niepowtarzalne połączenie subtelnego smaku śliwki węgierki z delikatną goryczką lekkiego, doskonałego piwa" kusi napis na puszce. Zatem - dajmy się skusić i zanurzmy się w rozkosznie nieobliczalnym świecie piwnych hybryd typu "a może dowalmy dżemu?".

Otwieramy puszkę:
Rasowe pssst. Dobry znak. Samo piwo - jak widać - dość ciemne. Producent pisze o głębokim śliwkowym kolorze z ciemnobursztynowymi refleksami. My napiszemy, że ma kolor jak piwo z sokiem. Na oko, pomimo informacji na puszce, że ma tylko 4% alkoholu, sprawia wrażenie dość mocnego. Piana sztywna i gęsta, ale to raczej normalne przy piwach smakowych.

Konsumpcja:
Jako, że piwo to sprawa poważna, a my z różnych przyczyn unikamy ostatnio kontaktu z produktami fermentacji roślinnej, postanowiliśmy do współpracy zaprosić zawodowca - trzon uderzeniowy i koło zamachowe kultowej w pewnych kręgach kapeli Cream Polo - BJ'a . Jak się później okazało - była to dobra decyzja.
Aby jeszcze bardziej uprofesjonalnić test - informacje zwrotne od naszego pilota oblatywacza postanowiliśmy zestawić z informacjami zawartymi na oficjalnej stronie produktu.

Plum: "Piwo plum stanowi niepowtarzalne połączenie subtelnego smaku śliwki węgierki z delikatną goryczką lekkiego, doskonałego piwa."
BJ: "Smakuje jak takie tanie, mocne piwo. Taki kapeć. Usiłowali zabić kapeć śliwkami."
Plum: "(...) wyśmienity smak. (...) delikatna goryczka"
BJ: "Cierpki. Taki jabol wśród piw. Namysłów ze śliwką."
Plum: "Pijąc piwo Plum możesz być pewna, że degustujesz kwintesencję jakości i dobrego smaku."
BJ: "Posmak w ryju zostawia taki, taką błonkę jakąś... Ciężko go pić ze szklanki bo pachnie jak szampon."
Plum: "Pamiętaj, dziś wieczorem Plum Plum."
BJ: "Jest chujowy, wiesz? Nie będę się męczył."
Plum: "Przy Plum możesz zapomnieć o powiedzeniu >wpaść jak śliwka w kompot<. Od tej pory śliwka wpada wyłącznie do piwka!"
BJ: Wypowiedź niezrozumiała, ale z pomiędzy parsków i prychów udało nam się usłyszeć coś o tym, że równie dobrze mogli by zrobić piwo z fasolki szparagowej.
I pewnie zrobią...

Mina naszego kipera pomiędzy łykami piwa Plum.
Wnioski:
Cóż. Już chyba wiecie dlaczego uważamy za dobrą decyzję pozostawienie picia piwa Plum komuś innemu... Za godny odnotowania i wielce zastanawiający uznajemy fakt, że BJ nie dopił tego napoju do końca. Rzecz to tak rzadka i niespotykana, jak banknot 200 złotowy w naszym portfelu...
Piwo Plum, to produkt skierowany do kobiet. Błyszcząca, kolorowa puszka przyciąga samice jak czerwony tyłek pawiana. Niestety, ma też podobną zawartość...
Browar Namysłów (już sama nazwa producenta powinna być wystarczającym ostrzeżeniem) określa piwo Plum jako nieskażone masowością produkcji. Także naszej opinii, skażenie masową produkcją rzeczywiście mu nie grozi. Swoją drogą - brawo dla działu marketingu. "Nieskażone masowością produkcji" brzmi o wiele lepiej niż "chujowo się sprzedaje". Gratulacje za dbałość o piękno i czystość języka...


P.S. - Na stronie internetowej produktu, w dziale "Twoja opinia" (ukłony dla moderatora) zamieściłem informację, że test piwa Plum znajduje się na gastrofazie. Biorąc pod uwagę entuzjastyczne komentarze w tym dziale (wpisane zapewne przez pracowników Browaru Namysłów Sp. z o.o.), szanse że dłużej tam powisi są nikłe, ale chcieliśmy być uczciwi...

2006-06-04

Sardynki w sosie pomidorowym

Witamy w gastrofazie.
Paprykarz szczeciński zgrabnie przeniósł nas w tematykę ryb, w sam raz budując nastrój przed dzisiejszym testem. Bo oto dzisiaj dajemy Wam test porównawczy sardynek w sosie pomidorowym! Na kolana!


O główną nagrodę w sardynkowym konkursie gastrofazy walczyć będą trzy produkty. "Sardynka w sosie pomidorowym" firmy Koral (3,29 PLN), "Sardine Tomato" wyprodukowane w Maroko na potrzeby kauflandowej serii Vitae d'Oro (1,49 PLN) oraz"Sardines a la tomate et a l'huile vegetale DELMONACO" również z Maroko (2,39 PLN).

Wygląd opakowania:
KORAL - Koral postawił na edukację. Z opakowania "Sardynki w sosie pomidorowym" ciekawy świata kosument dowiedzieć się może wszystkiego, pod warunkiem, że będzie to dokładna nazwa gatunkowa głównego składnika (sardynella atlantycka, gilt sardine, sardinella aurita) lub wartości odżywcze produktu.


Użycie języka angielskiego dodatkowo zwiększa i tak już spore wartości poznawcze opakowania. Brawo Koral - przyszłe pokolenia będą Ci wdzięczne.
Poza tym, zwykła trójkolorowa puszka, bez polotu ale za to czytelna.


VITAE d'ORO - "Sardine tomato" reprezentuje zupełnie odmienną filozofię opakowań. Goła płaska pucha umieszczona jest w kartonowym pudełku. Z tyłu kartonika skład i inne informacje o produkcie podane są w kilku demoludzkich językach, ale zrobione jest to raczej w trosce o obcięcie kosztów, niż o rozwój konsumenta. Całość nie cieszy naszych szlacheckich ocząt. Taniocha.


DELMONACO - Płaska puszka z łatwym otwarciem pięknie błyszczy się w świetle. Naprawdę ładny kolor i naprawdę ładne wykonanie. Powiało wielkim światem. Wrażenie ekskluzywności wzmaga zdecydowana obcojęzyczność puszki. Jedynie na spodzie znajduje się biała nalepka z informacjami po polsku, ale nie przeszkadza nam ona w kontemplacji urody tej konserwy. Musimy przyznać, że producent uwiódł nas tym opakowaniem.

Wygląd opakowania: 3 punkty dla Delmonaco, 2 punkty dla Korala, 1 punkt dla Vitae d,Oro.

Koral

Delmonaco

Vitae d'Oro
Skład:
Sardynki (mniej więcej - o tym potem), sos pomidorowy, sól. Standard z małymi wariacjami co do składników sosu (wyróżnić tutaj należy Korala, który dorzucił do swego produktu kilka jarzynek oraz Delmonaco, który zaeksperymentował z dodatkiem oleju).

Ogólnie: 3 punkty dla Korala za jarzynki, 2 punkty dla Delmonaco za olej, 1 punkt dla Vitae d'Oro za konserwatyzm.


Otwieramy puszkę:

Minusem Korala jest brak łatwego otwarcia, ale na szczęście puszka wykonana jest z miękkiej blachy, co ułatwia dobranie się do środka.
Na pierwszy rzut oka najlepiej przedstawia się nam Vitae d'Oro (po prawej). Ładnie poukładane rybki ze sporą ilością sosu.
Sporą ilość sosu prezentuje także Koral, ale całość nie prezentuje się już tak estetycznie. Prawdopodobnie z powodu kształtu konserwy.
Na tle konkurencji zawartość puszki Delmonaco wypada blado (dosłownie).
Przyjrzyjmy się bliżej:


KORAL - Sos, sos, sos. Wszędzie sos. Zatopione w nim znajdują się zapewne kawałki ryby, ale całość nie wzbudza zaufania. Czyżby producent ukrywał jakiś straszny seret?


VITAE d'ORO - Rybki we właściwym ordynku i z właściwą ilością sosu nie przesłaniającą szczegółów anatomicznych sardynki. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie puszkę sardynek w sosie pomidorowym. Brawo.


DELMONACO - Ładnie poukładane rybki uśmiechają się do nas z puszki (no dobrze, ale na pewno by to robiły gdyby żyły). Mimo to uważamy, że trochę tu za mało sosu, a to co widać zdradza wyraźne braki w dziedzinie intensywności koloru. Zupełnie jak tani ketchup.

Wygląd "wewnętrzny": 3 punkty dla Vitae d'Oro, 2 punkty dla Delmonaco, 1 punkt dla Korala (głównie za trzymające w napięciu zasłonięcie zawartości sosem).

Konsumpcja:
Nie mamy chleba, rybki konsumowaliśmy wprost z talerza.
Z góry ostrzegamy Czytelników o słabych żołądkach, że z uwagi na kruchość sardynek oraz kolor sosu - poniższe zdjęcia są dość brutalnej natury. Tzn. natury po bezpośrednim trafieniu granatem...


KORAL - sekret producenta ujawniony. Duże dzwonka smakują nieźle, łatwo oddziela się mięso od ości, a sos jest naprawdę dobry. Pomysł z dodaniem doń warzyw był trafiony w dziesiątkę. Smak jest wyraźny i bardzo przyjemny. Mimo to, coś się tu nie zgadza. Dojdziemy do tego za moment.

VITAE d'ORO - Jezu, wolelibyśmy nie patrzeć. Ale wbrew pozorom smak jest całkiem niezły, może nie tak wyraźny jak w przypadku Korala, ale nadal w porządku. Rybka jest sympatycznie krucha i gdyby nie kręgosłupy trzaskające nam pod zębami byłoby naprawdę miło...

DELMONACO - Mięso kruche, ale smak mdły i, na dobrą sprawę, nijaki. Przypuszczamy, że to wina pofolgowania sobie podczas eksperymentowania z olejem. Sosu pomidorowego jak na lekarstwo. Pod wódkę - w sam raz. Na śniadanie - niespecjalnie.

Walory smakowe: 3 punkty Koral, 2 punkty Vitae d'Oro, 1 punkt Delmonaco.

Wnioski:
Po podliczeniu punktów wychodzi nam co następuje:
Koral 9 punktów, Delmonaco 8 punktów, Vitae d'Oro 7 punktów.
Chciałoby się odtrąbić wygraną sardynek Korala, ale... (w gastrofazie zawsze jest ale).
Zastanowiła nas wielkość kawałków ryby w kwestionowanej konserwie (szczególnie w porównaniu z wielkością rybek w konkurencyjnych produktach). Jak zwykle przeprowadziliśmy dogłębne śledztwo i dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy. Na pewno nie możecie się doczekać aż podzielimy się z Wami tymi rewelacjami...

Otóż.
W konserwie Korala, o czym drobnym druczkiem, pod wielką nazwą SARDYNKA, informuje nas na puszce producent, zamknięta jest sardynella atlantycka, w kręgach specjalistów znana jako sardinella aurita. Ryba z rodziny clupeidae (śledziowate), o regionalnym znaczeniu komercyjnym i bardzo płodna - jej libido pozwala jej na podwajanie swojej populacji co 15 miesięcy.
W pozostałych dwóch konserwach znajduje się sardynka europejska, sardina pilchardus, znacznie mniejsza przedstawicielka śledziowatych. W odróżnieniu od swojej wyzudanej kuzynki, o wiele bardziej zajęta jest pływaniem niż seksem - jej populacja podwaja się co 1,4 do 4,4 lat. Ma też o wiele większe znaczenie komercyjne.
Panie i Panowie z Korala! Na waszym opakowaniu jak byk stoi napisane, że nabywamy sardynkę (rodzaj sardina), podczas gdy wy, licząc na naszą naiwność i nieznajomość taksonomii ryb, usiłujecie nam wcisnąć sardynelę (rodzaj sardinella)! Jesteście ostrzeżeni.

Co z tego wynika? Powyższe fakty negują wyniki naszego badania. Nie możemy porównywać dwóch, de facto różnych, produktów. Sardynela to nie to samo co sardynka. Do dupy z takim testem.
Podsumowując - wstyd się przyznać ale zdemaskowana sardinella aurita smakuje nam najbardziej. Pływa utopiona w smakowitym sosie a stosunek ceny do ilości przedstawia się zachęcająco. Coś w sam raz dla wymagających smakoszy.
Sardina pilchardus w wykonaniu Vitae d'Oro to dobry wybór dla oldschoolowych smakoszy ryb. Klasyczna sardynka w klasycznym opakowaniu. Smak i cena - bez zarzutu.
Sardynka Delmonaco to wspaniały wybór dla lanserów. Doskonale wygląda w lodówce a pozatym doskonale wygląda w lodówce. No i nie jest tak plebejsko tania jak sardynki Vitae d'Oro. Czy pisaliśmy już, że doskonale wygląda w lodówce?


Śpij spokojnie statystyczny konsumencie, gastrofaza czuwa.
Miłego wieczoru.