2006-08-15

Pudding Goblin

Witajcie „semper fidelis” wielbiciele „gastrofazy”. W dzisiejszej odsłonie naszego przewodnika po gastronomii klasy „B”, zajmiemy się kolejnym wyspiarskim klasykiem. Dziś bowiem dajemy Wam pudding o smaku kurczakowo – grzybowym firmy Simpson Ready Foods Ltd. Czy czeka nas kolejna podroż wymiotnym rollercoasterem? Zapraszamy do lektury.

Wygląd opakowania:
Zgrabna żółta puszeczka zwróciła naszą uwagę w sklepie. Wielki plus za postmodernistyczne podejście do projektu opakowania, które wygląda jak duży, żółty czopek doodbytniczy. W sam raz do muzeum sztuki nowoczesnej.
Jako, że na powyższym zdjęciu nie widać skali, informujemy, że całość ma wymiary około 5 cm wysokości na 5 cm średnicy. Gdyby faktycznie był to czopek – jego wielkość byłaby idealna dla konia lub aktorki porno. Wbrew pozorom jednak jest to produkt spożywczy, o czym informuje nas umieszczona na boku opakowania informacja o wartościach odżywczych tej tajemniczej żółtej kopułki.

Skład:
Woda, mąka, kurczak, niesprecyzowany bliżej grzyb, świński tłuszcz oraz mnogość dodatków zapewnią nam pewnie mnogość wrażeń. Szczególnie mocno liczymy tutaj na świński tłuszcz, zwany przez tubylców „lard”. Słownik podaje, że ów lard to tłuszcz ze świńskiego podbrzusza, czyli po naszemu, słonina z okolic zakończeń świńskiego układu wydalniczego. Mniam.

Otwieramy puszkę:
Chwilę nam zajęło wymyślenie jak zabrać się do otwarcia opakowania. Po chwili konfuzji, nasz zmysł techniczny podpowiedział nam aby obrócić konserwę na plecy i dobrać się do niej od dołu. Tak też uczyniliśmy. Po dokonaniu tej czynności, oczom naszym ukazał się widok, jaki oglądać możecie na zdjęciu powyżej. Sos grzybowy. Tak w skrócie opisać można pierwsze wrażenia obcowania z tym puddingiem.
Instrukcja obsługi podaje, że w celu przygotowania, należy wydłubać delikwenta z puszki i posadzić na talerzyku. Oto efekt:

Kremowego koloru twór wygląda jak gipsowa figurka. Choć bardziej na miejscu jest chyba stwierdzenie, że wygląda jak częściowo zużyty już czopek. Tak jakby jego użytkownik wyciągnął go aby pokazać nam jak wygląda. Bardzo nam przykro, ale takie mamy skojarzenia. Całość pachnie mielonką, lub też świńskim tłuszczem, co jak wiemy nauczeni smutnym doświadczeniem, na jedno wychodzi.

Dalsza cześć instrukcji nakazuje przykrycie czopka szklanką i umieszczenie całej konstrukcji w mikrofalówce na parę minut. Jak widzicie po jakości fotografii – ręce drżały nam z napięcia. Podejrzewamy, że szklanka użyta jest aby pudding nie odpełzł gdzieś w trakcie preparacji, bo podczas grzania zaczął z siebie wydawać bardzo poirytowane, bulgoczące dźwięki.

Konsumpcja:
Taki oto widok powitał nas po otwarciu mikrofalówki i usunięciu szklanki. Całość nabrała cielistego koloru i grzybowego zapachu. Oszczędzimy Wam dalszych skojarzeń z czopkami, aczkolwiek nasza wyobraźnia podsunęła nam kilka soczystych porównań.
Pudding „goblin” smakuje jak cienki sos pieczarkowy. Idealny do polania ziemniaków, ale nie do samodzielnego spożycia. Jednak gdyby smak pozostał tylko grzybowy – nie byłoby się czego czepiać. Niestety, oprócz półpłynnego wypełniacza, nasz posiłek składa się jeszcze z gumiastej powłoki. Na początku gruba warstwa wierzchnia dzielnie opierała się próbom naruszenia jej łyżeczką, ale w końcu poddała się. Smaku opisać się nie da.
Nie, serio. To jakby skrzyżowanie krochmalu ze słoniną. Absolutny brak wrażeń smakowych poza dojmującym wrażeniem mdławości. To dziwne uczucie gdy ma się na języku coś, co nie ma smaku. Zdezorientowany mózg na siłę szuka jakichkolwiek odniesień, ale w końcu musi skapitulować. Na podobnej zasadzie nie da się wspinać po wielkiej szybie. Brak jakichkolwiek punktów zaczepienia. Prawdopodobnie dlatego, aby nadać całości jakiegokolwiek charakteru, producent zastosował sos grzybowy. Starczyło go jednak dosłownie na 3 łyżeczki. Reszta produktu smętnie zalegała na talerzu póki nie zniknęła w kuble na śmieci. W ogóle nie poczuliśmy, że coś jedliśmy.

Wnioski:
Hmm. Naprawdę nie wiemy co powiedzieć. Interesujące opakowanie, skrywa w sobie dojmującą nijakość. To jakby karoserię Porsche wykorzystać jako klatkę do hodowania królików. Totalne nieporozumienie. Ludziom, którzy koniecznie chcą doświadczyć uczucia nicości na języku radzimy kupić sobie worek w kleju do tapet. Wyjdzie taniej, na dłużej starczy, a efekt będzie ten sam - pudding.

2006-08-04

Pasnip soup - zupa z rzepy

Dzień dobry wierni fani gastrofazy. Stwierdziliśmy ostatnio, że do tej pory wszystkie nasze testy poświęcone były produktom mniej lub bardziej mięsnym. W związku z tym, dziś w menu ukłon w stronę wegetarian – parsnip soup czyli zupa z białej rzepy.

Wygląd opakowania:
Pucha. A na niej kolorowa etykieta z nazwa produktu i jego zdjęcie. Całkiem przyjemny projekt i wykonanie. Na samej górze obok dumnego herbu widnieje napis, że producent, firma W.A. Baxter and Sons Ltd. został mianowany dostawcą szkockich specjałów na stół królowej. Gratulacje, jednak nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić Elżbiety II wcinającej zupkę z puszki. Jakkolwiek dobra by nie była.
Na dole etykiety stylizowane na ręczny podpis widnieje imię i nazwisko niejakiej Audrey Baxter. „Who the fuck is Audrey Baxter?” chciało by się zapytać. Ciocia, babcia, żona producenta? Nie mamy pojęcia. Może „A” w W.A. Baxter and Sons Ltd. oznacza właśnie ją? Zresztą – co to za różnica? Skończmy łamać sobie głowę nieistotnymi szczegółami i obróćmy puszkę.

Na drugiej stronie wita nas cytat z Audrey Baxter właśnie. Pisze ona, że stosuje ten przepis „aby ożywić nudny dzień. Delikatne, słodkie rzepy, cebula i lekkie przyprawy subtelnie zmieszane ze świeżą śmietaną tworzą tą pyszną i pobudzająca zupę.” No cóż, dzień jest zdecydowanie nudny, spróbujmy zatem ożywić go kuracją cioci Audrey.
A tak przy okazji – zwróciliście uwagę na drobną manipulację dokonaną przez cwaną ciotkę? Wyrazy „Delikatne, słodkie”, „subtelnie”, „świeża”, „pyszna” i „pobudzająca” zostały przez nią wyróżnione nieco inną wielkością, co ma zapewne na celu sprawić, że nasze dłonie same powędrują po tą puszkę. Mądra dziewucha.

Skład:
Rzepa, cebula, marchew... Cóż, mamy nadzieję, że sama zupa będzie bardziej interesująca niż jej skład, bo jedyna ekscytująca rzecz jakiej się dopatrzyliśmy to polifosfaty, czymkolwiek są. Spać się chce od samego czytania…

Otwieramy puszkę:
Biała zawiesina wypełnia puszkę po brzegi. Nie ma na czym zatrzymać wzroku. Jedyne co ożywia monotonny krajobraz to unoszące się tu i tam żółtawe kawałki. Parsnip zapewne.
Zapach dość ostry, pikantny w tonacji warzywnej. Nie mamy pojęcia jak pachnie rzepa, więc przyjmiemy, że to ona. Oprócz tego, w aromacie odnajdujemy jeszcze jakąś odległą sugestię kartoflanki. Zieeew.
Nudy.

Konsumpcja:
Do gara i na ogień. Nie gotować!
Po podaniu zupa wyglądała tak jak na załączonym powyżej obrazku, więc nie zamieszczamy zdjęcia. Poza tym – oczy nam się zamykają, więc nie chce nam się.
Smak zupy z białej rzepy na pewno nie stałby się tematem dla poetów. Dla gastrofazy, na dobrą sprawę, też nie. Słodkawy, lekko pikantny może, ale generalnie mdły i nudny jak ten test. Jeśli Audrey Baxter chciała ożywić nasz dzień, to znacznie dalej zaszłaby z propozycją seksu oralnego, niż z tą recepturą. Wszystkich czytelników płci żeńskiej prosimy o zapamiętanie tej dobrej rady…

Wnioski:
Chrapuchrap, chrapu – chrap, chrrrr…