2010-01-28

Ciężka dola wegetarian - Parówki Sojowe

Ciao Gastrofani!
Jak do tej pory, testy na Gastrofazie obejmowały głównie, z małym wyjątkiem na zupę z rzepy, potrawy mniej lub bardziej (częściej mniej) mięsne, boimy się więc, że czytający nas wegetarianie utrwalą w sobie błędne przekonanie o estetycznej wyższości swojej diety nad dietą podłych i nieczułych mięsożerców.
Nic dalszego od prawdy kochani! Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Z nawozem...

Aby Was o tym przekonać - zapraszamy do lektury testu Parówek Sojowych marki Orico, popełnionych przez znany i kochany POLGRUNT.


Wygląd opakowania:
Puszka z wygodnym otwarciem, oklejona kolorową etykietą przedstawiającą dwie parówki, wylegujące się wśród sałaty jak para emerytów na działce. Sielanka.
Ale zarówno nam, jak i Wam, drodzy czytelnicy, doświadczenie Gastronauty podpowiada, że to właśnie w takich wypadkach należy zachować szczególną, rewolucyjną czujność...



Oprócz sugerowanego sposobu podania, etykieta zawiera również tabelę wartości odżywczych i energetycznych oraz sposób podania produktu. Jako, że mamy tu kilka możliwości, przetestujemy parówki sojowe na surowo i po zagotowaniu w zalewie. Damy im szansę się wykazać.


Skład:
Czego tu nie ma! Woda, olej, skrobia, przyprawy, jaja, cuda na kiju. Są tu nawet dodatki z grupy E (ale te nieszkodliwe) oraz aromat dymu wędzarniczego.

Widać, że producent nie oszczędzał na niczym i do kadzi, z gestem, wsypał wszystko, co miał w zasięgu wzroku. A co? Niech znają pana.
W sumie jedyne na co zwróciliśmy baczniejszą uwagę, to ten aromat dymu. Bo niby jak się go dodaje? Wędzi się konserwę? Zawsze mieliśmy problem z wizualizacją tego procesu, tym bardziej, że okazuje się, ze ten dym ma formę cieczy(!). I tu nasze pytanie: czy parówki są w niej kąpane, czy też ktoś na nie prycha tym skroplonym dymem jak baba w maglu na prześcieradło? A jeśli to drugie - to jak smakuje ten dym? Im dalej w las, tym drzewa większe...



Otwieramy puszkę: 
Spodziewaliśmy się feerii zapachów i kształtów, słowem - sensorycznego szoku, jaki zwykle towarzyszy otwieraniu opakowań na potrzeby Gastrofazy. Pragnęliśmy akcji! 
A dostaliśmy siedem parówek, w folijkach, spoczywających grzecznie wśród zalewy i ani myślących wyglądać obrzydliwie. Parówki Sojowe nie mają zamiaru również pachnąć - w żaden sposób. Nawet nurzając nos w zawartości puszki, nie jesteśmy w stanie wyczuć jakiegokolwiek aromatu. Nasz zmysł węchu, pozbawiony bodźców, zapadł w stan hibernacji... 
Czy to dobrze, czy źle? To się pewnie dopiero okaże.



Po wyjęciu z puszki Parówki Sojowe prezentują się skromnie i wydają się nie stwarzać zagrożenia. W dotyku są miękkie - o wiele bardziej miękkie niż klasyczne, mięsne parówy.



Konsumpcja:
Zgodnie z obietnicą daną kilka akapitów wyżej, Parówki Sojowe skonsumowaliśmy na surowo, oraz po podgrzaniu w zalewie.
Wrażenia możemy podsumować krótko -  gdy jest zawinięty w folię, przedmiot naszego testu wygląda jak prawdziwa parówka. I, bardzo nam przykro, ale na tym podobieństwa się kończą. 

Konsumpcja na surowo:
Trudno ten smak porównać z czymkolwiek, ale skoro już musimy, to zapewne byłby to kit do okien lub żarcie dla psów. Konsystencja w każdym razie jest podobna. Kruche kawałki rozpadają się pod lekkim dotykiem, jakby były zrobione z mokrego piasku. Ogólne wrażenia - nieciekawe, potęgowane dodatkowo przez kolor, który nijak nie przypomina parówek. Bardziej coś, w co można wdepnąć na trawniku, na którym często bawią się psy karmione kitem właśnie...



Konsumpcja po podgrzaniu: 
Po podgrzaniu w zalewie (według wskazówek producenta), Parówki Sojowe nabierają smaku zbliżonego do Vegety. Pod warunkiem, że Vegeta byłaby robiona z plastiku... 
Żyć się odechciewa. 
Spróbowaliśmy również dodać ketchupu oraz musztardy (również zgodnie z zaleceniem producenta) i od razu ujawniła nam się moc tych dwóch wspaniałych przypraw: po dodaniu dużej ilości ketchupu - Parówki Sojowe smakowały prawie jak ketchup; po dodaniu sporej ilości musztardy - prawie jak musztarda.
No, ale tu chyba nie do końca o to chodzi - równie dobrze moglibyśmy zjeść watolinę z naszej kurtki i zagryźć ją sarepską...
W każdym razie faktem pozostaje, że daliśmy się pokonać Parówkom Sojowym Orico (choć trzeba mieć duży tupet, żeby nazwać to "parówkami"). Wmęczyliśmy w siebie trzy, a resztę wysłaliśmy na zasłużony urlop nad morzem - via nasz kibel...
Nie zdarza się to często.
I to o czymś świadczy...


 
Żeby nie było niedomówień - to jest zdjęcie błota
Wnioski:
Musimy przyznać, że nabraliśmy szacunku do naszych braci wegetarian. Są twardzi. I kreatywni. Jedzenie Parówek Sojowych przypomina bowiem jedzenie babek z błota. Pamiętamy jak dziś - babki z błota przybierały takie smaki, jakie tylko zapragnęliśmy. Były chlebem, kotletem mielonym, homarem - tylko wyobraźnia była barierą. Podobnie jest z Parówkami Sojowymi - jedynie od inwencji konsumenta zależy to, czym się staną. Przy dużej dozie autosugestii mogą nawet przestać smakować jak tani materiał budowlany...


Polemizowalibyśmy

Analizując rynek potraw dla wegetarian musimy przyznać, że umyka nam idea stojąca za sporą częścią zajmujących go produktów. Oto bowiem, produkty, których istotą jest to, że nie zawierają mięsa, noszą nazwy "parówek", "flaków", "schabowych", a nawet (sic!) "smalcu". Jest to tym dziwniejsze, że nawet nie smakują podobnie.



Czy jest to podświadoma próba, jaką wegetarianie podejmują w celu utrzymania jakichś szczątkowych więzi ze swoim mięsożernym dziedzictwem kulturowym? A może jest to forma oddania hołdu mięsu, które, przy całym bagażu okrucieństwa, jaki ze sobą niesie, jest po prostu smaczne? (Choć w świetle poprzednich testów zamieszczonych na Gastrofazie, teoria o dobrym smaku produktów mięsnych może nie wydawać się taka oczywista).
Serio, po co te maskarady?
To nie jest schizofrenia, tu wybór jest prosty - albo się je mięso, albo nie.  I tyle.
Po co nazywać "parówką" ("smalcem", "wątróbką" itd.) coś, co z prawdziwą parówką łączy jedynie kształt? Z sentymentu?
Czy nie lepiej darować sobie iluzje, nazwać rzeczy po imieniu i określić Parówki Sojowe (i im podobne produkty) tym, czym naprawdę są? Przetworzonymi produktami sojowymi z dodatkiem przypraw, które mogą stać się jakąkolwiek potrawą zechcesz (pod warunkiem, że zamkniesz oczy i mocno się skupisz).



Jako, że znamy się nieco na rzeczy, możemy postawić światłą (dla niektórych może nawet obrazoburczą) tezę, że nawet te najohydniejsze klasyczne parówki, te o których się mówi, że składają się ze zmielonych wymion, ogonów i wody, smakują lepiej niż testowane dziś Parówki Sojowe.
Jedynym, choć sporym pocieszeniem (tak, my tu w Gastrofazie także mamy serca) wydaje się być fakt, że przy ich tworzeniu nie zostały skrzywdzone, przynajmniej w sposób bezpośredni, żadne zwierzęta.
Z drugiej strony jednak, konsumentom Parówek Sojowych umknęła zapewne subtelna różnica pomiędzy nieprzysparzaniem cierpienia zwierzętom, a cierpieniem za nie..

2010-01-21

Blog Roku - aktualizacja

Drodzy Gastronauci,
Dzięki Waszym głosom, Gastrofaza z sukcesem zakończyła II etap konkursu na Blog Roku! Serdecznie dziękujemy.

Zdobyliśmy 95 głosów i zajęliśmy 6 miejsce (egzekwo ze Stardogiem), więc plan na II etap, zakładający utrzymanie się w pierwszej dziesiątce i uzyskanie nominacji do etapu III, został wykonany.
Przed nami etap kolejny - wybór trzech najlepszych blogów w naszej kategorii. Tutaj już wszystko zależy od jury (do którego machamy).

Wam pozostaje trzymać kciuki i mieć nadzieję, że Gastrofaza znajdzie uznanie w oczach ekspertki.
My też nie możemy już zrobić nic więcej, bo propozycje korupcyjne raczej nie wchodzą w rachubę (nie dlatego, że jakoś specjalnie brzydzimy się przekupstwem, ale dlatego, że jedyne co moglibyśmy zaproponować, to dostawa kontyngentu mielonki, a Pani Joanna Kołaczkowska na fankę mięsa z kurcząt oddzielonego mechanicznie oraz skórek wieprzowych raczej nie wygląda. Choć może się mylimy...).
Tak czy inaczej - ręce mamy związane.

Dla tych z Was, którzy czują w sobie silną potrzebę rywalizacji, pozostaje jeszcze głosowanie na Gastrofazę w konkursie na Bloga Blogerów (jedna z "dyscyplin" w konkursie na Bloga Roku), ale zmuszać nie będziemy, bo plan główny został wykonany. Jeśli jednak ktoś by chciał - zasady są takie jak do tej pory: SMS o treści I00230 (duże "I", zero, zero, dwa, trzy, zero) wysłany na numer 7144. Koszt SMS to 1 PLN plus VAT (1,22 PLN); z jednej komórki na danego bloga można zagłosować tylko raz.

Jeszcze raz dziękujemy i prosimy o trzymanie kciuków!

P.S. Strasznie dużo nawiasów w tej notce...

2010-01-14

Gastrofaza powraca (do morza) - Wątróbki Dorszowe

Czołem,
Kilka słów wstępu zanim ruszymy z kolejnym odcinkiem kulinarnego thrillera, jakim jest Gastrofaza.

Jakiś czas temu, zwróciliśmy się do Was, drodzy czytelnicy, z prośbą o nadsyłanie propozycji i sugestii dotyczących kolejnych testów. Za wszelkie maile i komentarze serdecznie dziękujemy. Jednak część z Was, postanowiła pójść o krok dalej i oszczędzić nam latania po sklepach, przesyłając różne różności, które, z braku lepszego słowa, roboczo nazwaliśmy "smakołykami".
Jedną z tych osób była Julia z Warszawy, która dostarczyła nam obiekt dzisiejszej gastro-autopsji.
Chwała jej za to! Dziękujemy!

To tyle, jeśli chodzi o kurtuazję - pora przejść do sedna, którym są dzisiaj Wątróbki Dorszowe wyprodukowane przez Zakład Przetwórstwa Ryb Lech z Łeby.


Wygląd opakowania:
Pucha jak pucha. Ta konkretna nie wyróżnia się praktycznie niczym spośród blaszanego peletonu konserw, który stanowi stałe, choć podlegające recyklingowi, tło naszego życia. Jedynym elementem, który może skupić na sobie naszą uwagę jest ruchoma, wymienna, tekturowa etykieta wsunięta pod metalowe ucho do otwierania.


Z tego typu rozwiązaniem spotykamy się po raz pierwszy i, trzeba przyznać, że dziwi nas to, bo możliwości, jakie takie podejście stawia przed dociekliwym i pełnym wyobraźni umysłem są niezliczone. Wystarczy jednym, łatwym ruchem usunąć etykietę i już można się bawić np. w kulinarną zgaduj-zgadulę - w sam raz na długie zimowe wieczory, gdy odetną Internet i telewizor (olaboga!), a z książek mamy do dyspozycji jedynie, wciśnięte pomiędzy kryształy na półce w kredensie: Katechizm Kościoła Katolickiego, starą, jednotomową encyklopedię PWN i drugi tom "Krzyżaków".
Sama etykieta, jak wiele z jej omawianych już poprzedniczek, nie wyróżnia się niczym szczególnym pod względem graficznym. Spotykamy tu te same, dobrze znane elementy: sugerowany sposób podania, gramatura, producent... Gdyby nie jej przenośność (może ktoś się pokusi o zrobienie takiego plugina do I-phone'a? 'I-Cod Liver 2.0'. Jeszcze chyba tylko tego nie ma.) zupełnie nie byłoby o czym pisać. A tak, można napisać, że jest przenośna. I wierszówka leci... (Nie żeby nam ktoś płacił, ale gdyby płacił, to by leciała).


Skład:
Wątroby z dorsza, przyprawy. Lakonicznie. "Nie interesuj się bo kociej mordy dostaniesz..." - jak mawia Lech z Łeby.
Lepiej nie drażnić Lecha z Łeby.



Otwieramy puszkę:
Chlup! Jak się szybko (lecz jednocześnie zbyt późno) zorientowaliśmy, Wątróbki Dorszowe zalane zostały pod korek. W związku z powyższym, fazę organoleptyczną naszego testu musimy zacząć od przeproszenia się ze szmatą do podłogi, ścierką do stołu i świeżą parą spodni...
OK.
Może to jest nasze zboczenie zawodowe, ale wyczuwamy coś jakby lekki zapach mielonki, przemieszany z zapachem ryb i tranu. Na szczęście wyrobiliśmy w sobie umiejętność selektywnego wąchania (musicie nam wierzyć - w tym biznesie to podstawa), więc zapach mielonki szybko przestał być odczuwalny.

Co się zaś tyczy wrażeń wizualnych, to bywało już gorzej. (Choć bywało i lepiej... Zawsze może być lepiej...)
Puszkę wypełniają cielistego koloru, nieregularne bryły, sprawiające nieprzyjemne wrażenie surowych. Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z podrobami.

Konsumpcja:
Jest tłusto.
I to wcale nie w znaczeniu "Naklejka PIONEER na tylnej szybie, hery na żel i tatuaż z tygrysem! Tłusto!" Bardziej dlatego, że upiliśmy najpierw nieco oleju, którym zalane były rzeczone rybie flaki, a także dlatego, że wątroba dorsza sama w sobie jest tłusta jak.., jak.., jak coś bardzo tłustego. Czy pisaliśmy już, że jest tłusto? Bo jest...
Co do smaku i pozostałych wrażeń osiągalnych za pomocą paszczy, to chyba najłatwiej będzie nam przedstawić je w następujący sposób: weźcie nieco ryby w oleju, po czym dokładnie przeżuwszy, wyplujcie z powrotem na talerz. Operację powtarzajcie aż do uzyskania dokładnie rozdrobnionej, lecz jednocześnie zbitej w większe bryły, wilgotnej materii rybnej o konsystencji pasty. Połóżcie w głębszym naczyniu i zalejcie olejem (najlepszy będzie jadalny, ale silnikowy również się nada - ważne żeby był świeży). Porcje, uformowane w bezkształtne kawałki, konsumujcie rozsmarowując najpierw dokładnie na podniebieniu za pomocą języka. Każdy kęs obficie popijajcie olejem.


Wbrew informacjom na etykiecie, nie byliśmy w stanie wyczuć smaku jakichkolwiek przypraw.

Wikipedia informuje nas, że wątroba dorsza jest bardzo smaczna, i że jest specjałem, chętnie spożywanym do chleba jako pasta lub z ziemniakami. Nie chcemy zarzucać kłamstwa podstawowemu źródłu wiedzy dla połowy populacji naszej planety, ale być może rozmija się ono nieco z prawdą w tym punkcie. Gdyby nie fakt, że mamy już wyrobioną kontrolę nad odruchami oraz silny żołądek, trudno by nam było nie obejrzeć Wątróbek Dorszowych po raz kolejny. Jesteśmy przekonani, że w obie strony smakowałyby podobnie...
A może to tylko wina tego, że zasugerowaliśmy się informacją podaną na etykiecie, mówiącą że produkt przeznaczony jest "do bezpośredniego spożycia" i nieopatrznie spożyliśmy go bezpośrednio?
Zwalamy winę na Lecha z Łeby.


Wnioski:
Potrawy dzielą się na smaczne i zdrowe. Wątróbki Dorszowe zdecydowanie zaliczają się do tych drugich. Stanowią one źródło oleju z wątroby dorsza (szok!), który z kolei zawiera w sobie witaminy A, D, E oraz kwasy tłuszczowe omega - 3. Co prawda Gastrofaza zajmuje się przeciwnym od zdrowej żywności biegunem przemysłu spożywczego, ale nasza wiedza jest wystarczająca, żeby móc stwierdzić, że wątroba dorsza jest okrutnie wręcz zdrowa (pod warunkiem, oczywiście, że dorsz przed śmiercią nie nażarł się rtęci lub dioksyn z morza, lub że nie mieszkał w okolicach radzieckiego poligonu atomowego na Nowej Ziemi).

Co się zaś tyczy samej ryby, to okazuje się, że dorsz przez sporą część ludzkiej historii odgrywał rolę takiej Heleny Trojańskiej handlu. Wybuchały przez niego wojny (vide: wojny dorszowe), rewolucje (np. amerykańska), ludzie zdobywali fortunę i ludzie ginęli (choć to ostatnie akurat dziwić nie powinno, bo ludzie mają to do siebie, że im większa bzdura, tym więcej ich ginie).

Wszystko to opisane jest w tej książce, która pomimo tego, że jest pozycją o rybach, jest niesamowicie wręcz ciekawa. Do lektury, Gastrofani!

Ale dorsz to nie tylko koło zamachowe historii i potrawa (fish-and-chips i sztokfisz się kłaniają). To również przyrząd meteorologiczny.
Tak jest.
W Norwegii.


W najbogatszym kraju świata, siódmym największym eksporterze ropy, właścicielu ok. 1% wszystkich akcji giełdowych na świecie, wiesza się nadal zasuszonego dorsza pod sufitem i obserwuje w którym kierunku się przekręcił. Jak w lewo, to będzie lało, jak w prawo, to będzie pogoda. Lub na odwrót. Bez znaczenia, bo to przecież tylko SUSZONY DORSZ DYNDAJĄCY NA SZNURKU!

To tyle w kwestii ogólnodorszowych tematów. Zostawimy Was drodzy czytelnicy z ostatnią anegdotą wiążącą się z tą rybą.
Lernaeocera branchialis to największy po człowieku (to dzięki naszemu apetytowi na kwasy tłuszczowe omega - 3, gatunek ten w wielu miejscach bliski jest wymarcia. W związku z tym jedzenie wątróbek dorszowych, pod względem moralnym przypomina konsumpcję, dajmy na to, steków z pandy...) wróg dorsza. Ten kilkumilimetrowy skorupiak - pasożyt swoje dorosłe życie spędza przyczepiony do skrzeli dorsza. I nie byłoby w tym nic specjalnie strasznego - w końcu na wielu zwierzętach (w tym na nas) pasą się pasożyty - gdyby nie fakt, że Lernaeocera branchialis do kwestii bycia pasożytem podszedł w niemalże poetycki, żeby nie powiedzieć alegoryczny, sposób.
Otóż, po przyczepieniu się do dorszowych skrzeli zaczyna on wypuszczać "korzenie", za pomocą których penetruje układ krwionośny swego żywiciela, przy czym nie spocznie, póki nie dostaną się one do serca ryby. Właśnie tak. Lernaeocera branchialis żywi się krwią kradzioną wprost z ciepłego i otwartego serca dorsza. Pewnie dlatego dorsze słyną wśród ryb z melancholii, skłonności do popadania w smutną zadumę i anemii.
Jakiś sprawny poeta mógłby napisać na ten temat wiersz.

Płacze dorsz, a łzy jego
Zwiększają zasolenie morza


Czy smutek spowodowany

Zawodem ze strony węgorza?


Dół dorsza większy, ciemniejszy

Niż atlantyckie głębie


O dorszu czemu żałość

Wciąż gości na Twej gębie?

Dorsz czarne oko zamyka

Lecz nim go złamie paraliż

Wyszepcze jeszcze cicho

"Lernaeocera branchialis"


Czy coś w ten deseń.

Nie ma za co

P.S. Głosowanie wciąż trwa. Jeśli nie oddałeś/oddałaś jeszcze głosu na Gastrofazę, zrób to już teraz!

2010-01-13

BLOG ROKU - głosowanie

Witacje Gastrofani!
Bierzemy udział w konkursie Blog Roku (tak, postanowiliśmy skonfrontować Gastrofazę z innymi wykwitami blogosfery)!
Niestety, rzeczony konkurs nie opiera się jedynie na obiektywnej ocenie treści, pomysłu i ogólnej zajebistości bloga. Jego najważniejszą częścią (i najwęższym gardłem zarazem) jest głosowanie SMSowe, co osobiście uznajemy za pomysł chybiony, bo ogranicza on liczbę głosujących głównie do posiadaczy telefonów służbowych/pakietów darmowych SMSów/koleżanek i kolegów z klasy/innych sposobów na węża w kieszeni.
Blogi z największą ilością głosów przejdą do kolejnego etapu, podczas którego oceniane będą przez żyri (Gastrofaza zgłoszona została do kategorii "Absurdalne i offowe" ocenianej przez Joannę Kołaczkowską - znaną z kabaretów Potem i Hrabi!!!). Do wygrania są talony na wycieczki, laptopy, sława i groupies.

Aby zagłosować należy wysłać SMSa o treści I00230 (duże "i", zero, zero, dwa, trzy, zero) na numer 7144. Koszt jednego SMSa to 1,22 brutto (1 PLN + VAT). Im więcej SMSów, tym lepiej, ale, żeby było trudniej, można wysłać tylko 1 SMS z 1 numeru.
Głosować można do 21 stycznia 2010 do godz. 12.00.

Dowód, że nie ściemniamy.

Dochód z SMSów ma zostać przekazany na turnusy rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych, więc korzyść jest podwójna.

Głosujcie, bo głupio byłoby nam przegrać z blogami o Hannah Montana lub o tym, co się komu śmiesznego wydarzyło podczas przerwy śniadaniowej w gimnazjum.

Pomóżcie Gastrofazie wymościć sobie wygodne gniazdko w polskiej blogosferze!
Za wszystkie głosy serdecznie dziękujemy.
Cmok w bok.

Grzesiek