2006-07-24

Steak and kidney in gravy

Gastrofaza na wygnaniu wita ponownie. Po raz kolejny pochylimy się nad miejscowymi podrobami mięsnymi, które dziś reprezentować będzie puszka Mięsa i cynaderek w sosie (steak and kidney in gravy), firmy John West Foods Ltd. Zapraszamy do jeszcze jednej ekscytującej przejażdżki żywnościowym roller coasterem.

Wygląd opakowania:
Klasyczna puszka. Etykieta również nie wywołuje kontrowersji. Bez polotu ale też nie odstrasza przed zakupem. Ot, forma na służbie treści. Na zdjęciu sugerującym sposób serwowania dania, widzimy soczyste mięsne kawałki i całkiem apetycznie wyglądający sosik.

Druga strona opakowania jest równie czytelna. Informuje nas ona, między innymi, że nie należy doprowadzać produktu do wrzenia, gdyż może mieć to negatywny wpływ na smak produktu. Oki doki, jak mawiają miejscowi. Przyrządzimy danie dokładnie tak jak nam każą. Nie chcielibyśmy aby kuchenna woltyżerka zniekształciła nam wyniki testu.
Inną ciekawą informacją jest fakt, że nasza konserwa wyprodukowana została w słonecznej Brazylii. A zatem za funciaka otrzymujemy puszkę z mięsem oraz szczyptę egzotyki. A trzeba Wam wiedzieć, że nic na nas w gastrofazie nie działa tak, jak egzotyka właśnie. Już nie możemy się doczekać aż dostaniemy się do środka opakowania.
Jedynym śladem marketingowej propagandy, jaką znaleźliśmy na obwolucie, jest slogan „John West selects only the Best”, co w tłumaczeniu na język ludzki, oznacza mniej więcej tyle, że John West wybrał dla nas to co najlepsze. Zwróćcie uwagę na słowo „Best” pisane z dużej litery. Widać, że chłopaki od Janka nie żartują.
Z tym większą niecierpliwością przystępujemy do zbadania składu produktu.

Skład:
Wołowina i wołowe nerki składają się na prawie 80% produktu, a w świecie gastrofazy to, jak Wam wiadomo, bardzo dobry wynik… Reszta to dodatki w stylu soli, przypraw i modyfikowanej skrobi. Nie widać żadnych chemicznych składników, a kolor uzyskano dzięki karmelowi, co również nie jest normą. Noty za skład produktu dajemy wysokie, głównie z uwagi na unikanie chemii. Brawo.

Otwieramy puszkę:
Hmm… Pierwsze wrażenia takie sobie. Brązowa zupa w której zawieszone są kawałki mięsa. Wyczuwamy wyraźny zapach wątróbki. Przypuszczamy, że to cynaderki tak pachną, bo z tego, co pamiętamy ze studenckich czasów gdy żywiliśmy się tego typu daniami po najtańszych barach mlecznych, woń wątróbki i nerek jest podobna. Ten zapach to dla nas podróż w czasie do wypełnionych studentami i żulami (co w sumie na jedno wychodzi), śmierdzących rozgotowanym mięsem i podejrzanymi surówkami lokali. To wycieczka do czasów, gdy liczyło się każdy grosz i kalkulowało gorączkowo czy wystarczy pieniędzy na piwo, gdy kupimy potrawkę z kury i sałatkę z pora, czy też może lepiej zrezygnować z potrawki…
Ale wróćmy do meritum.

Na zbliżeniu widać bardzo niepokojące szczegóły. Konsystencja półprzezroczystej całości jest lekko glutowata. Zawieszone w niej są bladoróżowe kawałki krowy oraz białe kry scalonego tłuszczu (a przynajmniej mamy nadzieję, że to jest tłuszcz). Wygląda to trochę jak jakaś karma dla zwierząt. Chyba lepiej odsunąć się na bezpieczną odległość…

Powyższe zdjęcie przedstawia zawartość puszki tuż po przełożeniu jej do gara. Te białe smugi to nie tynk z sufitu. To wypadło ze środka. Ki czort?
Ale nic to. Trzeba być twardym. Skoro powiedzieliśmy „a”, musimy jechać dalej z naszym gastronomicznym alfabetem. Obyśmy tylko nie zatrzymali się na „p” jak paw, lub „s” jak…
Włączamy palnik i czekamy, co chwilę mieszając i uważając, żeby nie doprowadzić do wrzenia, co jak wiemy może zaszkodzić smakowi. Choć tak naprawdę zaczynamy się zastanawiać czy smak to będzie właściwy wyraz aby opisać wrażenia występujące w trakcie spożycia.
Co ciekawe, w miarę podgrzewania, wątrobiano – nerkowa dominanta w zapachu zniknęła. Po prostu produkt przestał pachnieć! Ale to chyba akurat dobrze, bo gdyby miał mieć taki sam zapach jak wygląd…
Okej – chyba już. Ściągnijmy nasze danie z gazu i przełóżmy na talerz.

Konsumpcja:
Jezusie Nazareński, co to?
Czy to zaginiona broń masowego rażenia, której Bush od 3 lat nie umie znaleźć w Iraku? Może sprytny Saddam przesłał ją do Brazylii, skąd komórki Al Kaidy rażą nią niczego nieświadomą cywilizację Zachodu? Przyczajone konserwy ze śmiercią czekają po cichu na półkach brytyjskich sklepów…
Albo może ktoś wpadł na genialny pomysł sprzedawania pierwotnej zupy w puszkach? „Obserwuj ewolucję życia w warunkach domowych! Po prostu dodaj wodę, odstaw na 3 miliardy lat i czekaj na ponowne nadejście dinozaurów”.
Innego wyjścia nie widzimy. Zwróćcie uwagę, że nawet nasz aparat fotograficzny odmówił współpracy i złapał ostrość na dywan a nie na talerz…
Mimo całej obrzydliwości powyższej sceny i ponurych podejrzeń co do prawdziwego zastosowania zawartości puszki, została nam ona sprzedana jako pożywienie, a skoro tak – nie mamy innego wyjścia. Pora przystąpić do clou programu, czyli konsumpcji.
Przygotowaliśmy wszystko zgodnie z zaleceniami producenta, nie doprowadzając do wrzenia. Mimo to rozgotowana wołowina rozpada się pod zębami jak tuńczyk. Ale to tyle jeśli chodzi o podobieństwa (podobieństwa do tuńczyka. Do wołowiny zresztą też). Gumiaste kawałki cynaderek ślizgają się i piszczą pod zębami. Dziwne uczucie. Ogólnie smak kojarzy nam się z sosem, jakim polewane były ziemniaki na stołówce w naszej szkole podstawowej. O dziwo, nie są to miłe wspomnienia…
Nieprzenikliwie i zbawiennie brunatna maź kryje zapewne przed wzrokiem straszliwe sekrety. Nie bylibyśmy jednak gastrofazą gdybyśmy nie postarali się odsłonić chociaż rąbka mrocznej tajemnicy:

Voila
Otwórzcie oczy, bo nie będziecie mogli doczytać do końca.
Brawo.
Odpowiadając na pytania, które zapewne kołaczą się w Wam po głowach:
- Tak. To są żyły, lub inne tego rodzaju rurki.
- Tak. Naprawdę to zjedliśmy. Do końca. Nie mogliśmy wyrzucić, bo było to nasze jedyne pożywienie.
- Skoro piszemy, to przeżyliśmy. Choć nie poszło łatwo…

Wnioski:
Boże, dalibyśmy wiele za talerz porządnych cynaderek z „Mewy” lub „Duetu”! To tutaj to tylko ich platońskie odbicie, tyle że nie w jaskini, a na ścianie publicznej toalety na ukraińsko-rumuńskim przejściu granicznym Czerniowce – Siret.
Przyznajemy się bez bicia, że konsumpcji dokonaliśmy usiłując z całej siły myśleć o czymś innym i nie patrząc na talerz. Nawet dla nas było to chwilami za dużo. Tym większa w nas duma, że wytrwaliśmy aby móc się z Wami podzielić spostrzeżeniami. Sami sobie przyznajemy niniejszym order z kartofla, który odtąd będziemy nosić z dumą.
Zakupu tej strasznej konserwy dokonaliśmy w „Poundlandzie” – miejscowym, nieco bardziej cywilizowanym odpowiedniku polskich sklepów „Wszystko po 5 złotych”. Jak widać na powyższym przykładzie, jego cywilizowanie jest tylko pozorne, a my radzimy Wam wystrzegać się podobnych „okazji”. My oczywiście dalej będziemy eksplorować dzikie, nie oznakowane tereny taniej i dziwnej gastronomii, choć zaczynamy coraz poważniej myśleć nad wykupieniem sobie ubezpieczenia…
Jak pisaliśmy na początku – omawiany dziś produkt to import z Brazylii. Okazuje się, że Brazylijczycy dokładnie go oznaczyli, jednym słowem podsumowując zawartość. Dokonali tym samym tego, co nam zajęło 1110 wyrazów.

Rękami i nogami podpisujemy się pod powyższa opinią, gdyż zaiste jest to niezły sif.
Na koniec dodajmy, że obcowanie z tym daniem, miało jedna dobrą stronę. Udało nam się wyłonić nowego, niekwestionowanego lidera rankingu gastrofazy. Na pudło z numerem 1 trafia „Steak and kidney in gravy”!
Oklaski.

P.S. – John West to kutas.