2006-05-27

Konserwa tyrolska

Witamy po przerwie.
Sporo czasu zajęło nam dojście (choć może raczej właściwszym będzie tutaj zwrot przedarcie się) do siebie po ostatnim teście, ale już jesteśmy w formie; zwarci i gotowi aby przedstawić Wam kolejny nieśmiertelny klasyk, evergreen świata mielonek - KONSERWĘ TYROLSKĄ, która ujrzała świat dzięki staraniom "Z.M. Witold Werbliński" spod Kalisza.

Wygląd opakowania:
Nie bardzo wiemy co napisać. Wieje nudą. Klasyczna uspokajająca zieleń, tak ukochana przez większość producentów. W zasadzie tylko nieistotne detale różnią tą etykietę od setek innych. Nawet zdjęcie produktu zrobione jest podobnie. Zaczynamy podejrzewać, że jest gdzieś w Polsce agencja reklamowa, która wyspecjalizowała się w tworzeniu etykiet na mielonkę, po czym szybko zmonopolizowała rynek.
I tej wersji się trzymajmy, choć i tak wszyscy wiemy, że wygląd konserw kontrolowany jest przez Układ i nieprzychylne rządzącej koalicji media...
Spokojnie. Komisję się powoła, Komisja to zbada...


Skład:

Jak zwykle wariacja na temat. O ile wszyscy producenci starają się, aby ich puszki wyglądały możliwie podobnie, o tyle cała walka konkurencyjna przeniosła się na front składu. Zastanawia nas - jak oni to robią, że pomimo takich różnic w ilościach składników, smak wszystkich mielonek jest tak do siebie zbliżony? (oczywiście nie mówimy tu o Mielonce Tłuszczowo Wieprzowej, która stanowi klasę sama dla siebie).
I choć w innej zapewne ilości, to po raz kolejny znajdujemy wywołujące dreszcze mięso z kurcząt odkostnione (lub oddzielone - to to samo. Dokształciliśmy się) mechanicznie. Ponownie na scenie zjawia się wieprz w nieodłącznym towarzystwie swoich skórek, oraz feeria składników spod znaku "E". Jedyne co nas zastanawia to te "przyprawy w różnych proporcjach". Od czego zależą różnice w proporcjach przypraw? Od puszki? Od fazy księżyca? Od tego, że akurat dzisiaj kierownik produkcji miał mniejszy katar..?
Acha - prawie zapomieliśmy. Sznytu indywidualności nadaje Konserwie tyrolskiej obecność kaszy.


Otwieramy puszkę:
Robimy to nieśmiało, pomni wcześniejszych doświadczeń. Z pomocą przychodzi praktyczne uszko, oszczędzając nam kłopotów związanych z szukaniem otwieracza do konserw.
Zaglądamy do środka.
Tyrol. Nazwa sugeruje nam śnieżne szczyty, orzeźwiający wiatr pośród świerków i szmer krystalicznej wody wśród kamieni. Po raz kolejny nasza bujna wyobraźnia obraca się przeciwko nam, bo zamiast realizacji marzeń o alpejskim raju otrzymujemy to:


Widok kojarzy nam się raczej z Księżycem niż z Tyrolem.
Do tego ten zapach... Ten wiatr, nawet jeśli kiedyś krążył pośród alpejskich szczytów, to z całą pewnością potem kilkakrotnie przeszedł przez trzewia krowy Milki.


Konsumpcja:
Zadanie było utrudnione, bo z uwagi na nagły i niepodziewany atak pleśni nasza pomoc naukowa przydała nam się jedynie do wykonania zdjęcia. Konserwę musieliśmy degustować bez chleba...
No dobra, próbujemy...
Niby ciało stałe, ale jakoś tak się dziwnie rozpływa w ustach. Smakuje skwaśniałym masłem z sugestią kaszy. Choć sugestia to chyba nie jest dobre słowo. Na tej samej zasadzie można powiedzieć, że Hitler zasugerował Czechosłowacji oddanie Sudetenlandu.
Dlatego pora skończyć uprzejmości. Kategorycznie twierdzimy, że Konserwa tyrolska Werblińskiego smakuje jak kasza manna z nieświeżym masłem.


Podsumowanie:
To, co przeszły nasze kubki smakowe ciężko opisać słowami. Znacznie lepsze będzie to . Zastanawiamy się, jakim pokrętnym i chorym zrządzeniem losu w całą tą historię wmieszano Tyrol - tą sympatyczną skądinąd krainę. Czekamy jeszcze na kaszankę Toskańską i salceson Kataloński. Potem będzie można umierać...
Koniec. Musimy się położyć.

P.S. Poszliśmy wyrzucić puszkę. Oto, co zebrało się na jej dnie:


Kierownik produkcji u Werblińskiego chyba naprawdę bardzo kocha swoją pracę...